W poprzednim tekście udało mi się wykazać, że mieszkamy w
niezwykle urokliwej i ciekawej części Ngapali. Plaża, spokojne morze
andamańskie, rybacy z czerwonymi od betelu zębami (od czasu do czasu spluwający
czerwoną mazią na idealnie czysty złoty piasek), ryby z odrąbanymi głowami,
rozgniecione przez usportowionych turystów krystalicznie przezroczyste i
idealnie uformowane meduzy, spadające kokosy na głowy przechodniów itp. Itp.
Klasyk mógłby powiedzieć: nudy, nudy, nudy. No tak (jakość często używam tego
określenia?), ale przecież miejsca tworzą ludzie i tradycja. No właśnie (znów?)
tradycja. Tradycja na urlopie w hotelu (przypominam, że 2/3 podróżujemy i
zwiedzamy… a 1/3 się relaksujemy!) to szlaki, trasy, kursy i marszruty.
W przypadku mieszkańców naszego hotelu mamy do czynienia z 3
podstawowymi szlakami. Pierwszy nazwałbym porannym. Obejmuje zasadniczo
przejście między punktaki wyznaczonymi na skomplikowanej mapie hotelu: pokój –
restauracja – lobby – pokój. Szlak na tyle skomplikowany, że niekiedy doprowadza
do starć i dramatycznych sytuacji między małżonkami. (Oczywiście sprawa nie
dotyczy nas, bo my jesteśmy idealni.) No bo jak tutaj się nie pokłócić z samego
rana, jak człowiek stoi przed takimi dylematami (na tej, jak wspomniałem długiej
i wyczerpującej trasie): zaczynamy śniadanie od: jajecznicy, jajka na twardo (5
czy 6 minut?), miękko (2 czy 3 minuty?) lub omleta, czy wręcz przeciwnie: od
jogurtu słodzonego syropem palmowym z owocami, orzechami czy rodzynkami.
Niekiedy intensywne rozmowy dotyczą także wyboru między śniadaniem angielskim
(blada parówka z czegoś na końcu pięknie rozczłonkowana w kształcie kwiatka,
pomidor usmażony, fasolka i upieczone placki ziemniaczane) czy też lokalnym
(tutaj są do wyboru liczne zupki, pływające fragmentu kurczaka lub świni i różne
cudowne o poranku przyprawy typu czosnek, soja, chilli etc…). Część par
prowadzi intensywne dyskusje na ten temat idąc już na śniadanie i potykając się
od podłogę z drewna egzotycznego (bo tutaj innego nie ma). Niekiedy ktoś się
wywróci i wtedy „druga kochająca połówka” zawsze zgadza się na oczywisty wybór
poszkodowanego. Kończy się to oczywiście poźniej zgryźliwymi uwagami, że jakbyś
się nie potknął to zjadłabym sobie tego croissanta (z Lidla najlepsze!).
Dylematy szklaku
porannego obejmują również tosty: pszenne, z chleba z kukurydzą lub może z
chleba czarnego, jak nazwała a la razowiec Amerykanka. W przypadku tej Amerykanki
szlak poranny obejmował codziennie dyskusję z obsługą zawierającą zdanie : „ aj
nid hat łater end e kap”. Jak trzeciego dnia po raz kolejny zaczęła znęcać nad
obsługą wypowiadając te zdanie z nowoorleańskim akcentem to się włączyłem i
obsługa od razu wiedziała, że chodzi o gorącą wodę i filiżankę. Amerykanka postanowiła
także (chyba po raz pierwszy w swoim życiu) zamówić inną kawę niż tradycyjnie
lurowatą ze Starbucksa. Podsłuchała, że my poprosiliśmy o espresso machiato i z
cudownym niewymuszonym włoskim akcentem rozdarła się na całą restaurację
wołając kelnera: aj alzo łud lajk maciatto late, ju noł hał tu mej kit.
Zaśmiała się szyderczo i wyniośle. Na szczęście kelner barister wiedział co zrobić
więc już się nie odzywała (następnego dnia znów znęcała się nad obsługą)
W czasie porannego
szlaku małżonkowie rozmawiają lub nie rozmawiają. Co ciekawe ci co nie
rozmawiają, są naprawdę ciekawszym obiektem do obserwacji. Okazuje się, że to
co jak uczę na podstawie wieloletnich badań amerykańskich naukowców (typowy
chwyt szkoleniowy, żeby coś powiedzieć i żeby ktoś to zapamiętał), jest
absolutną bzdurą. Otwórz amerykańscy naukowcy twierdzą (powiedzmy sobie
otwarcie że nie z Harvard-u), że jak jest się w towarzystwie i nagle nie mówi
się przez 4 sekundy to jest taki moment, że ktoś coś powie! Eureka! Tak
twierdziłem przez lata. No tak, ale w przypadku tych (ciekawszych - niemówiących)
małżonków to się nie sprawdza. Oni sobie siedzą i nic nie mówią. Nic. Niente.
Nul. Zero. Siedzą a myśli im płyną. Siedzą w dodatku lekko zastygnięci, patrzą
każde w innym kierunku. I coś tam widzą. Hmm. Hmm. No, ale co? Rozumiem tych co
patrzą w lewo na naszej plaży, bo ciekawiej (patrz tekst wcześniejszy). Ale co
z tym, co patrzą w prawo? Co on TAM widzą? Czy jest coś, co my z Magdusią nie
zauważyliśmy? Może mamy jakieś braki? Nie jarzę! Poranny szlak kończy się wspólnym w uścisku
przejściem do pokoju, na plażę ( raczej w prawo niż w lewo) lub też ewentualnie
ucieczką jednego z małżonków. Ucieczka obejmuje wyjście do SPA, bo betel (obrzydliwe),
sprawdzenie czy piasek jest zimny lub ciepły. No wiecie…ucieczka to ucieczka
przed rozmową.
Szlak południowy rozpoczyna się około 11:00. Trasa jest
jeszcze mniej skomplikowana niż poranny szlak: pokój – plaża – pokój. Są
odchylenia oczywiście: pokój – plaża – bar/restauracja – pokój. To wtedy
właśnie małżonkowie, już po śniadaniu udają się wspólnie na plażę. Jakie to
romantyczne. Ciekawe jak niektórzy uzgodnili to wyjście, skoro przez całe
śniadanie ze sobą nie gadali. O, może przez SMS-y. Hmm, tutaj to nie działa bo
nie ma roamingu. Zaraz, zaraz, a może ci właśnie niegadający ze sobą
małżonkowie, to mają wykupione lokalne kary SIM. Ale ja głupi. Tak, tak! Oni
komunikują się dzięki lokalnemu operatorowi! Wychodzą więc, jak wspomniałem. Nie
za wcześnie, ale tez nie za późno. Nie za wcześnie, bo trochę u nas wieje i jak
rano człowiek wylądowałby na plaży to by mocno wywiało. Choroba murowana a
lekarz w zasięgu 1 godziny połączenia lotniczego, jeśli samolot w ogóle stąd
wyleci. Po za tym, nie ma tutaj niemieckich turystów (ale są oczywiście niemieckojęzyczni
z Austrii i Szwajcarii), więc nie trzeba blokować leżaczków o 06:07. Nie za
późno, bo po 12:00 jest nalot pań „owocarek”, a one wtedy nie przepuszczą
każdego wchodzącego na plażę. O „owocarkach” innym razem.
Po zajęciu leżaczka małżonkowie mogą robić różne rzeczy.
Jedni np. wpadają na pomysł czytania. No to teraz mamy technikę na tyle
dostępną, że widać bogactwo. Im bardziej ktoś ma coś tam skośnego na twarzy,
tym bardziej jest zelektronizowany. Ci z NRD lub RFN (nieujawnieni) lub z
krajów niemieckojęzycznych, to niestety czytają jakieś idiotyczne książki. Np.
pani koło mnie czytała dzisiaj : Excellence In Key Account Management. Miała też w zanadrzu: How to sell to
difficult customers. No była dobrz na to przygotowana, bo miała zupełnie
niewiele na sobie. Po co ona to czyta, wystarczy się przecież dobrze ubrać! Jezu,
te książki to: NUDY. Po przeczytaniu 5 stron (3 obejmują tytuł), następuje zmęczenie
literaturą. Małżonkowie dochodzą do
wniosku, że trzeba się ruszyć. No i się ruszają. Niektórzy zrzucają z siebie
prawie wszystko i zaczynają dokądś biec, iść lub spacerują. Niektórzy biegną w
stronę morza (cały czas to samo andamańskie) i krzyczą, Chyba raczej z radości,
bo żadnego topielca nie znalazłem na plaży jeszcze. Co ciekawe im ktoś
piękniejszy i wysportowany tym mniej wykonuje zbędnych ruchów. Jakoś chyba ci piękniejsi
mają bardziej skoordynowane ruchy. To znaczy, że na plaży w czasie szlaku
południowego generalnie widywaliśmy ludzi normalnych tzn. takich, którym
skalpel by się przydał lub ewentualnie intensywna dieta Cambridge. Panie z falującymi
biustami w prawo i w lewo, panowie z oponami, czasami dwoma dumnie
podskakującymi w górę i w dół.
W czasie szlaku
południowego odbywa się ciekawy rytuał. Nazwałbym go : MINGALABAR. Otóż każdy,
kto sobie gdzieś idzie co chwila mówi MINGALABAR. To trochę jak mantra.
Mingalabar, mingalabar, mingalabar, mingalabar. To po prostu dzień dobry po
birmańsku, które co chwilę trzeba użyć witając się lub żegnając z:
właścicielami restauracji, „owocarkami”, właścicielami kramików, paniami
robiącymi bransoletki ze sznureczków, rybakami, właścicielami łodzi etc. ten
szlak jest wyczerpujący, bo wymaga ciągłej interakcji. Jeśli nie z małżonkiem,
to przynajmniej z otoczeniem. Co ciekawe niby wszyscy tacy uprzejmi,
międzynarodowi, niektórzy to pewnie prezesi, ale turysta do turysty nigdy nie
powie mingalabar. Szlak ten kończy się w
momencie gdy podejmujemy trudną decyzję dnia: co jeść i jak żyć dalej. Opcji
jedzeniowych w czasie szlaku południowego jest wiele. Jesteśmy nad morzem, więc
wydawałoby się logicznym, że ludzie wybierają coś morskiego. Jeśli nie homara
(bo bez przesady), to chociaż krewetki (ok. poddaje się ujawnię: 15 dużych jak
z Lidla to wydatek mniej niż 5pln w jakiejkolwiek postaci!!!) lub świeże ryby.
Nie… większość uczestników szlaku południowego kończy na jedzeniu kurczaka lub
świni. Osobiście nie widziałem jak one są hodowane. Nie podejrzewam o przesadną
higienę na poziomie HCCP.
Miedzy szlakiem południowym i wieczornym, jest przerwa,
siesta, pauza lub tzw. break. W tym czasie często drogi małżonków się
rozchodzą. To znaczy każde z nich odlatuje gdzieś indziej. Słychać więc pod palmowymi
parasolami (bo innych tutaj nie ma i po prostu są tańsze!) chrapanie. W
zależności od narodowości jest mamy tutaj dźwięki z La Scali, Metropolitan lub
też Sydney i Opery Wiedeńskiej. Niestety Opera Narodowa nie jest licznie
reprezentowana.
Te 2 szlaki, czyli poranny i popołudniowy to uwertura do
szlaku wieczornego. Pokój – bar – restauracja hotelowa – restauracja uliczna –
bar – pokój. Ten rozpoczyna się od 17:00. Punktualnie. Dlaczego 17:00 punktualnie?
To Happy Hour w naszym barze z kiczowatym widokiem na zachód słońca (nienawidzę
zachodów słońca w Azji!). Każdy drink o 1$ tańszy! No to się towarzystwo
schodzi parami, chociaż przy tym szlaku mamy zjawisko łączenia się par. Ludzie
stają się dla siebie przyjaźni i po 8 godzinach (nomen omen od dziewiątej do
siedemnastej) mają potrzebę nawiązania kontaktu z innymi. Przez poprzednie
szlaki nikt z nikim nie rozmawiał, wszyscy w skupieniu cieszyli się byciem we
dwoje! Alkohol zaczyna się lać! Mojito, tequila, gin z tonic-kiem. Nie mniej
niż na 2 drinki na osobę! Dalej w zależności od pomysłu na wieczór szlak kontynuowany
jest w restauracji hotelowej lub poza nią. My korzystaliśmy w większości z
restauracji o dźwięcznej i bezpretensjonalnej nazwie „Best ONE”. Była
absolutnie the best i to niezależnie od tego, czy popijaliśmy do kolacji wino
birmańskie (pisałem chyba, że wyśmienite!), czy też nie. Koniec szlaku
wieczornego następuje w momencie wystawienia rachunku: w $ w hotelu lub w
kyatach w restauracji.
I teraz tak. Patrząc na tak intensywne przeżyte dni. Ilość
pokonanych szlaków, tras, kursów i marszrut - powstaje prawdziwy dylemat. Ciężki
do rozstrzygnięcia. Jak człowiek w ciągu tych 7 dni przyzwyczaja się do takiego
szlaku, to czy go SZLAG nie trafi, jak wróci do rzeczywistości i nie będzie
mógł kontynuować tej rutyny? Jak żyć Premierze? Jak żyć?