niedziela, 6 stycznia 2013

Plażą w Ngapali (lewo, bo ciekawiej).



Ile można podziwiać widok plaży w Ngapali. Ja twierdzę, że długo. No może trochę przesadziła(-e)m. Setki metrów czystego piasku ciągną się wokół zatoki. Mąż twierdzi, że morze ma kolor moich Melissek z przeceny kupionych w Bangkoku. Już żałuję, że nie kupiłam sobie innych, tych w kolorze plaży. Ale mi wypomniał, że jak się kupuje buty, to żona odejdzie. No to się powstrzymałam. Na razie. Chcę napisać jakiś poetycki tekst, ale co chwila Jacek mi się wtrąca i wstawia swoje określenia.

Nie mieliśmy już ochoty oglądać innych turystów (Jacek popełni tekst wieczorem na ich temat) bo wszyscy są starzy, grubi (jest jeden jak Daniel Graig w scenie wyjścia z wody!) i w dodatku mocno spaleni słońcem. Ale może będzie jutro zmiana bo przyjechali z tańszego turnusu dzisiaj i wyglądają na pięknych. No, to jutro się strzaskam na heban i zaprzyjaźnię na miejscu, a dzisiaj idziemy do wsi rybaków przy plaży.

   
 
Postanowiliśmy pójść na lewo (wybór naprawdę istotny!). Na prawo poszliśmy już raz i oprócz eleganckich resortów, mini knajpek dla turystów (4 stolików) połączonych z mini salonem Spa (zbitym z kilku desek łóżkiem postawionym pod zadaszeniem z liści palmowych) jak również mini sklepików (stoliczek i kramik z bambusa) z pamiątkami nie znaleźliśmy niczego innego. Lewa strona miała być naszą nadzieją na obserwację normalnego ngapalskiego życia. Jacek kupił siatkę bananów. 

Znów się będzie objadał. Taki „bananowy” z niego człowiek, co mu pewnie zostało jeszcze z liceum, bo do jego liceum chodziła bananowa młodzież. Jacek do nie się nie załapał, bo pierwsze Lewisy z Pewex-u miał dopiero w 3 klasie, a inni już nimi przyszli do pierwszej. Bananów, tych malutkich azjatyckich, co to w Bomi były po 25PLN i dlatego pewnie Bomi zbankrutowało(!), było pewnie ze 20. Hmm, czeka nas długi spacer, pomyślałam, bo przecież to trzeba zjeść patrząc na idylliczny obraz morza andamańskiego (dobrze że słońce nie zachodzi jeszcze bo to byłby znów kicz). Po przejściu 555 metrów (nie mamy krokomierza, ale jakoś tak pomyślałam, że ładnie to wyglada;)) zobaczyliśmy oznaki normalnego życia. Nieco innego aniżeli to wokół hoteli. Ale tak jest, więc nie ma się czemu nadmiernie dziwić. Nie dziwimy się więc tylko sobie idziemy;)

   
 
 
Panowie właśnie rozładowywali świeżo złowione ryby. Pewnie to małe tuńczyki, baraccudy, snipery (białe i czerwone)… ale też jakieś długie. Tych nie znanym. Na całej plaży (ale tej tylko wokół wioski rybackiej) porozrzucane są na brzegu odcięte głowy ryb. Setki, a może nawet tysiące. Obraz na pewno nie zalicza się do idyllicznych, a tylko przypomina o tym, że tu się żyje i pracuje… i śmieci. Greenpeace miało by co tutaj robić. Jak zawsze jak rybacy przypływają na brzeg tłum ludzi zbiera się wokół morskich zdobyczy. 

Niektórzy pewnie ciekawscy, inni od razu próbują robić interesy. Lekkie podniecenie i harmider. Trochę zamieszania wywołuje kupiec (pewnie hurtownik) który przyjeżdża na motorynce z przyczepą i kupuje „na pniu” wszystko od razu. Jedna łódź za drugą. Nie każdy się jednak załapuje i część wieziona jest do samej wsi gdzie jest przetwórnia ryb – taka Centrala Rybna z Gdyni z Hryniewieckiego. W samej wiosce rybackiej niesamowicie intensywny zapach morza. Ale nie żeby tak pięknie, wręcz przeciwnie. Na niebieskich siatkach suszone są małe ryby, z wokół nich unosi się dusząco dławiący zapach. Wrażliwi by tu wymiękli. Jacek wymiękł mimo tego, że się przy Centrali Rybnej i Dalmorze wychował, a w domu to sam ryby sprawia . Z jednej strony wygląda to ciekawie, a z drugiej lekko przerażająco, bo część z tych ryb albo się jeszcze lekko porusza i woła o wodę, albo też już się nie porusza i nie woła o nic, bo im głowy odcięto. Łańcuch pokarmowy działa: głowy dla ptaków i psów, a reszta dla ludzi. Nas też przecież ktoś kiedy zje, chyba że zastosujemy inne metody dematerializacji. Po siatkach chodzą panie, wykonują półobrót z koszem i gwałtownym ruchem rozsypują (zupełnie jakby siały jakieś zboże) przebrane do suszenia ryby i ich kawałki. 

Widok lekko surrealistyczny, powtarzający się co kilka minut. To oznacza, że te kilkadziesiąt łodzi przywiozło sporo małych ryb. Przy tych wszystkich czynnościach jak przebieranie, czyszczenie, ucinanie głów, brakowało tylko jakichś takich melodii kołchozowych aby dopełnić obrazu takiej spółdzielczej sielanki.

   
 
 
Na plaży mnóstwo dzieci. Podobno teraz nadal mają przerwę świąteczna (!), 10 dni wolnego, więc pewnie nie chodzą do szkoły. Każde zrobienie zdjęcia przez Magdę bacznie jest przez nie obserwowane. Dopiero jak mogą same siebie zobaczyć ma ekranie to w śmiech. Co w tych zdjęciach jest takiego, że jak się człowiek sam ogląda to nie opuszcza go uśmiech od ucha do ucha? Kilka fotek i jesteśmy już zaprzyjaźnieni. 

Dodatkowo kilka kurtuazyjnych zdań typu: How are you? What’s your name? Your country? I mamy nowych przyjaciół! Dobrze, że dzieci uczą się praktycznego angielskiego, a nie tak ja ja z Alexandra typu: Excuse me where is the nearest airport? Jak w jednym z pierwszych scenek! Dzieciaki na widok bananów po prostu oszalały. Pamiętałem tylko, żeby częstować każde z nich pojedynczo… bo już gdzieś mieliśmy takie przypadki w Indonezji, że jedno dziecko porwało całe zapasy i odbyła się regularna bitwa. A ponieważ mieliśmy dużo bananów, więc wszystkie dzieci z całej wsi do nas przybiegły. Śmiechy, chichy i dodatkowo element dydaktyczny, czyli nauka imion. 

Nam to poszło gorzej, bo dzieci było ponad 15, dzieciom poszło znacznie lepiej co uwieczniliśmy na telefonie;)

   
 
 
 


Posted by Picasa
JK & MK (featuring)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz