Nie spieszyło się nam do
Yangoon. W ostatniej chwili planowania podróży ograniczyłam tam pobyt do 2
pełnych dni. Wielokrotnie słyszałam od Jacka, że to fatalny pomysł i co on
będzie robił całe 7 dni na plaży. Przyznam szczerze, że zaczęłam wątpić w swoją
decyzję i nawet byłam bliska napisania
do Sandy, żeby wymyśliła nam coś innego na ostatnie 2 dni pobytu w Ngapali. Z
decyzją jednak postanowiłam poczekać do pojawienia się na wybrzeżu. I dobrze
zrobiłam.
W każdym razie, gdy
otrzymaliśmy list z recepcji, że nasz odlot do Yangoon zmieniono z godzin
nieludzko rannych, na wczesno lunchowe, bardzo się ucieszyliśmy. Ngapali, to
miejsce, gdzie mogłabym spędzić połowę emerytury. Drugą połowę oczywiście w
Ubud na Bali.
Lotnisko w Thandwe; Jacuś już
opisywał, jak wyglądał przylot, spodziewaliśmy się też ciekawej procedury
wylotu. Nie rozczarowaliśmy się. Pani z
hotelu załatwiła wszystkie formalności, boardingi, nadała nasze bagaże, podczas
gdy z innymi turystami siedzieliśmy w kawiarence popijając drogie napoje. To
posiedzenie bardzo się przedłużyło, nasz
lot był opóźniony o około 3 godziny. Zamiast 2 pełnych dni w Yangoon mieliśmy
perspektywę 1 dnia. Gdy samolot miał
lądować, na 5 minut przed boardingiem zebrano wszystkich podróżnych w holu. O
sprawdzeniu paszportów, płynów w bagażu podręcznym czy ewentualnej broni, nie
było mowy. Wpuszczono nas na płytę lotniska w momencie, gdy samolot
przykołował. Pani stewardesa jedynie wyniosła 2 zapełnione torebki papierowe i
cała horda białych turystów dopełniła samolot wypełniony do połowy przez
lokalesów. Po niespełna godzinie, grubo po 20-tej wylądowaliśmy w Yangoon.
Na kolejny dzień
zaplanowaliśmy zobaczenie przede wszystkim Shwedagon Pagoda, najważniejszej świątyni dla każdego Birmańczyka. Piękno
tego miejsca mam nadzieję, oddają zdjęcia. Poprosiliśmy w naszym hotelu, żeby
wpuszczono nas na dach, żeby uwiecznić pagodę błyszczącą już w nocy. Jak się okazało nie było z tym problemów, a
szef ochrony dobrze wiedział gdzie nas zaprowadzić. Do tego wskazał miejsce, mały
parapet, do podparcia sprzętu.
Chaukhtatgyi Paya
z ogromnym posągiem leżącego buddy, nie zachwyciła nas. Pewnie dlatego, że
byliśmy świeżo po zobaczeniu dużo ciekawszego w Wat Pho w Bangkoku. Natomiast
warto było tam pojechać z innego powodu. Wychodząc natknęliśmy się na grupkę
mniszek, które obskoczyły sprzedawczynię ptaszków. Każda brała do ręki
malutkiego pisklaczka, a on spokojnie odlatywał. Chyba na szczęście. Nawet sami
chcieliśmy spróbować, ale wszystkie nam wykupiły.
Zajechaliśmy
również pod dom rodzinny Aung San Suu Kyi. Niestety wysoka brama uniemożliwiała
zobaczenie co się za nią znajduje. Przypomniałam sobie kadry z rewelacyjnego
filmu Luca Bessona The Lady. To co na filmie wydawało mi się rzeką, w
rzeczywistości jest jeziorem. Na drugim
brzegu, swój dom miał jeden z wysokich generałów junty wojskowej. Przez
kilkanaście lat gdy Aung San Suu Kyi była więziona w areszcie domowym można
powiedzieć, że przez jezioro sąsiadowała z nim. Tych kilkadziesiąt sekund
spędzonych na poboczu razem z innymi turystami wywarło na mnie ogromne
wrażenie.
Pewnie moglibyśmy zobaczyć
coś więcej, zostać dłużej. Temperatura w Yangoon była ciężka do zniesienia,
ponad 30 stopni w cieniu. Już zachciało się nam wracać, może jeszcze nie do
domu, ale do ulubionej metropolii na wschodzie. Hong Kong here we come.
(MK)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz