poniedziałek, 14 stycznia 2013

Rangoon - Yangoon

Nie spieszyło się nam do Yangoon. W ostatniej chwili planowania podróży ograniczyłam tam pobyt do 2 pełnych dni. Wielokrotnie słyszałam od Jacka, że to fatalny pomysł i co on będzie robił całe 7 dni na plaży. Przyznam szczerze, że zaczęłam wątpić w swoją decyzję  i nawet byłam bliska napisania do Sandy, żeby wymyśliła nam coś innego na ostatnie 2 dni pobytu w Ngapali. Z decyzją jednak postanowiłam poczekać do pojawienia się na wybrzeżu. I dobrze zrobiłam.
W każdym razie, gdy otrzymaliśmy list z recepcji, że nasz odlot do Yangoon zmieniono z godzin nieludzko rannych, na wczesno lunchowe, bardzo się ucieszyliśmy. Ngapali, to miejsce, gdzie mogłabym spędzić połowę emerytury. Drugą połowę oczywiście w Ubud na Bali.
Lotnisko w Thandwe; Jacuś już opisywał, jak wyglądał przylot, spodziewaliśmy się też ciekawej procedury wylotu.  Nie rozczarowaliśmy się. Pani z hotelu załatwiła wszystkie formalności, boardingi, nadała nasze bagaże, podczas gdy z innymi turystami siedzieliśmy w kawiarence popijając drogie napoje. To posiedzenie bardzo się przedłużyło,  nasz lot był opóźniony o około 3 godziny. Zamiast 2 pełnych dni w Yangoon mieliśmy perspektywę 1 dnia.  Gdy samolot miał lądować, na 5 minut przed boardingiem zebrano wszystkich podróżnych w holu. O sprawdzeniu paszportów, płynów w bagażu podręcznym czy ewentualnej broni, nie było mowy. Wpuszczono nas na płytę lotniska w momencie, gdy samolot przykołował. Pani stewardesa jedynie wyniosła 2 zapełnione torebki papierowe i cała horda białych turystów dopełniła samolot wypełniony do połowy przez lokalesów. Po niespełna godzinie, grubo po 20-tej wylądowaliśmy w Yangoon.

Na kolejny dzień zaplanowaliśmy zobaczenie przede wszystkim Shwedagon Pagoda, najważniejszej świątyni dla każdego Birmańczyka. Piękno tego miejsca mam nadzieję, oddają zdjęcia. Poprosiliśmy w naszym hotelu, żeby wpuszczono nas na dach, żeby uwiecznić pagodę błyszczącą już w nocy.  Jak się okazało nie było z tym problemów, a szef ochrony dobrze wiedział gdzie nas zaprowadzić. Do tego wskazał miejsce, mały parapet, do podparcia sprzętu.
Chaukhtatgyi Paya z ogromnym posągiem leżącego buddy, nie zachwyciła nas. Pewnie dlatego, że byliśmy świeżo po zobaczeniu dużo ciekawszego w Wat Pho w Bangkoku. Natomiast warto było tam pojechać z innego powodu. Wychodząc natknęliśmy się na grupkę mniszek, które obskoczyły sprzedawczynię ptaszków. Każda brała do ręki malutkiego pisklaczka, a on spokojnie odlatywał. Chyba na szczęście. Nawet sami chcieliśmy spróbować, ale wszystkie nam wykupiły.
Zajechaliśmy również pod dom rodzinny Aung San Suu Kyi. Niestety wysoka brama uniemożliwiała zobaczenie co się za nią znajduje. Przypomniałam sobie kadry z rewelacyjnego filmu Luca Bessona The Lady. To co na filmie wydawało mi się rzeką, w rzeczywistości jest jeziorem.  Na drugim brzegu, swój dom miał jeden z wysokich generałów junty wojskowej. Przez kilkanaście lat gdy Aung San Suu Kyi była więziona w areszcie domowym można powiedzieć, że przez jezioro sąsiadowała z nim. Tych kilkadziesiąt sekund spędzonych na poboczu razem z innymi turystami wywarło na mnie ogromne wrażenie.

Pewnie moglibyśmy zobaczyć coś więcej, zostać dłużej. Temperatura w Yangoon była ciężka do zniesienia, ponad 30 stopni w cieniu. Już zachciało się nam wracać, może jeszcze nie do domu, ale do ulubionej metropolii na wschodzie. Hong Kong here we come.
(MK)

 
Posted by Picasa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz