wtorek, 8 stycznia 2013

Szlaki i jeden szlag, czyli jak żyć, Premierze?


W poprzednim tekście udało mi się wykazać, że mieszkamy w niezwykle urokliwej i ciekawej części Ngapali. Plaża, spokojne morze andamańskie, rybacy z czerwonymi od betelu zębami (od czasu do czasu spluwający czerwoną mazią na idealnie czysty złoty piasek), ryby z odrąbanymi głowami, rozgniecione przez usportowionych turystów krystalicznie przezroczyste i idealnie uformowane meduzy, spadające kokosy na głowy przechodniów itp. Itp. Klasyk mógłby powiedzieć: nudy, nudy, nudy. No tak (jakość często używam tego określenia?), ale przecież miejsca tworzą ludzie i tradycja. No właśnie (znów?) tradycja. Tradycja na urlopie w hotelu (przypominam, że 2/3 podróżujemy i zwiedzamy… a 1/3 się relaksujemy!) to szlaki, trasy, kursy i marszruty.

W przypadku mieszkańców naszego hotelu mamy do czynienia z 3 podstawowymi szlakami. Pierwszy nazwałbym porannym. Obejmuje zasadniczo przejście między punktaki wyznaczonymi na skomplikowanej mapie hotelu: pokój – restauracja – lobby – pokój. Szlak na tyle skomplikowany, że niekiedy doprowadza do starć i dramatycznych sytuacji między małżonkami. (Oczywiście sprawa nie dotyczy nas, bo my jesteśmy idealni.) No bo jak tutaj się nie pokłócić z samego rana, jak człowiek stoi przed takimi dylematami (na tej, jak wspomniałem długiej i wyczerpującej trasie): zaczynamy śniadanie od: jajecznicy, jajka na twardo (5 czy 6 minut?), miękko (2 czy 3 minuty?) lub omleta, czy wręcz przeciwnie: od jogurtu słodzonego syropem palmowym z owocami, orzechami czy rodzynkami. Niekiedy intensywne rozmowy dotyczą także wyboru między śniadaniem angielskim (blada parówka z czegoś na końcu pięknie rozczłonkowana w kształcie kwiatka, pomidor usmażony, fasolka i upieczone placki ziemniaczane) czy też lokalnym (tutaj są do wyboru liczne zupki, pływające fragmentu kurczaka lub świni i różne cudowne o poranku przyprawy typu czosnek, soja, chilli etc…). Część par prowadzi intensywne dyskusje na ten temat idąc już na śniadanie i potykając się od podłogę z drewna egzotycznego (bo tutaj innego nie ma). Niekiedy ktoś się wywróci i wtedy „druga kochająca połówka” zawsze zgadza się na oczywisty wybór poszkodowanego. Kończy się to oczywiście poźniej zgryźliwymi uwagami, że jakbyś się nie potknął to zjadłabym sobie tego croissanta (z Lidla najlepsze!).

Dylematy szklaku porannego obejmują również tosty: pszenne, z chleba z kukurydzą lub może z chleba czarnego, jak nazwała a la razowiec Amerykanka. W przypadku tej Amerykanki szlak poranny obejmował codziennie dyskusję z obsługą zawierającą zdanie : „ aj nid hat łater end e kap”. Jak trzeciego dnia po raz kolejny zaczęła znęcać nad obsługą wypowiadając te zdanie z nowoorleańskim akcentem to się włączyłem i obsługa od razu wiedziała, że chodzi o gorącą wodę i filiżankę. Amerykanka postanowiła także (chyba po raz pierwszy w swoim życiu) zamówić inną kawę niż tradycyjnie lurowatą ze Starbucksa. Podsłuchała, że my poprosiliśmy o espresso machiato i z cudownym niewymuszonym włoskim akcentem rozdarła się na całą restaurację wołając kelnera: aj alzo łud lajk maciatto late, ju noł hał tu mej kit. Zaśmiała się szyderczo i wyniośle. Na szczęście kelner barister wiedział co zrobić więc już się nie odzywała (następnego dnia znów znęcała się nad obsługą)

W czasie porannego szlaku małżonkowie rozmawiają lub nie rozmawiają. Co ciekawe ci co nie rozmawiają, są naprawdę ciekawszym obiektem do obserwacji. Okazuje się, że to co jak uczę na podstawie wieloletnich badań amerykańskich naukowców (typowy chwyt szkoleniowy, żeby coś powiedzieć i żeby ktoś to zapamiętał), jest absolutną bzdurą. Otwórz amerykańscy naukowcy twierdzą (powiedzmy sobie otwarcie że nie z Harvard-u), że jak jest się w towarzystwie i nagle nie mówi się przez 4 sekundy to jest taki moment, że ktoś coś powie! Eureka! Tak twierdziłem przez lata. No tak, ale w przypadku tych (ciekawszych - niemówiących) małżonków to się nie sprawdza. Oni sobie siedzą i nic nie mówią. Nic. Niente. Nul. Zero. Siedzą a myśli im płyną. Siedzą w dodatku lekko zastygnięci, patrzą każde w innym kierunku. I coś tam widzą. Hmm. Hmm. No, ale co? Rozumiem tych co patrzą w lewo na naszej plaży, bo ciekawiej (patrz tekst wcześniejszy). Ale co z tym, co patrzą w prawo? Co on TAM widzą? Czy jest coś, co my z Magdusią nie zauważyliśmy? Może mamy jakieś braki? Nie jarzę!  Poranny szlak kończy się wspólnym w uścisku przejściem do pokoju, na plażę ( raczej w prawo niż w lewo) lub też ewentualnie ucieczką jednego z małżonków. Ucieczka obejmuje wyjście do SPA, bo betel (obrzydliwe), sprawdzenie czy piasek jest zimny lub ciepły. No wiecie…ucieczka to ucieczka przed rozmową.

Szlak południowy rozpoczyna się około 11:00. Trasa jest jeszcze mniej skomplikowana niż poranny szlak: pokój – plaża – pokój. Są odchylenia oczywiście: pokój – plaża – bar/restauracja – pokój. To wtedy właśnie małżonkowie, już po śniadaniu udają się wspólnie na plażę. Jakie to romantyczne. Ciekawe jak niektórzy uzgodnili to wyjście, skoro przez całe śniadanie ze sobą nie gadali. O, może przez SMS-y. Hmm, tutaj to nie działa bo nie ma roamingu. Zaraz, zaraz, a może ci właśnie niegadający ze sobą małżonkowie, to mają wykupione lokalne kary SIM. Ale ja głupi. Tak, tak! Oni komunikują się dzięki lokalnemu operatorowi! Wychodzą więc, jak wspomniałem. Nie za wcześnie, ale tez nie za późno. Nie za wcześnie, bo trochę u nas wieje i jak rano człowiek wylądowałby na plaży to by mocno wywiało. Choroba murowana a lekarz w zasięgu 1 godziny połączenia lotniczego, jeśli samolot w ogóle stąd wyleci. Po za tym, nie ma tutaj niemieckich turystów (ale są oczywiście niemieckojęzyczni z Austrii i Szwajcarii), więc nie trzeba blokować leżaczków o 06:07. Nie za późno, bo po 12:00 jest nalot pań „owocarek”, a one wtedy nie przepuszczą każdego wchodzącego na plażę. O „owocarkach” innym razem.

Po zajęciu leżaczka małżonkowie mogą robić różne rzeczy. Jedni np. wpadają na pomysł czytania. No to teraz mamy technikę na tyle dostępną, że widać bogactwo. Im bardziej ktoś ma coś tam skośnego na twarzy, tym bardziej jest zelektronizowany. Ci z NRD lub RFN (nieujawnieni) lub z krajów niemieckojęzycznych, to niestety czytają jakieś idiotyczne książki. Np. pani koło mnie czytała dzisiaj : Excellence In Key Account Management. Miała też w zanadrzu: How to sell to difficult customers. No była dobrz na to przygotowana, bo miała zupełnie niewiele na sobie. Po co ona to czyta, wystarczy się przecież dobrze ubrać! Jezu, te książki to: NUDY. Po przeczytaniu 5 stron (3 obejmują tytuł), następuje zmęczenie literaturą.  Małżonkowie dochodzą do wniosku, że trzeba się ruszyć. No i się ruszają. Niektórzy zrzucają z siebie prawie wszystko i zaczynają dokądś biec, iść lub spacerują. Niektórzy biegną w stronę morza (cały czas to samo andamańskie) i krzyczą, Chyba raczej z radości, bo żadnego topielca nie znalazłem na plaży jeszcze. Co ciekawe im ktoś piękniejszy i wysportowany tym mniej wykonuje zbędnych ruchów. Jakoś chyba ci piękniejsi mają bardziej skoordynowane ruchy. To znaczy, że na plaży w czasie szlaku południowego generalnie widywaliśmy ludzi normalnych tzn. takich, którym skalpel by się przydał lub ewentualnie intensywna dieta Cambridge. Panie z falującymi biustami w prawo i w lewo, panowie z oponami, czasami dwoma dumnie podskakującymi w górę i w dół.

W czasie szlaku południowego odbywa się ciekawy rytuał. Nazwałbym go : MINGALABAR. Otóż każdy, kto sobie gdzieś idzie co chwila mówi MINGALABAR. To trochę jak mantra. Mingalabar, mingalabar, mingalabar, mingalabar. To po prostu dzień dobry po birmańsku, które co chwilę trzeba użyć witając się lub żegnając z: właścicielami restauracji, „owocarkami”, właścicielami kramików, paniami robiącymi bransoletki ze sznureczków, rybakami, właścicielami łodzi etc. ten szlak jest wyczerpujący, bo wymaga ciągłej interakcji. Jeśli nie z małżonkiem, to przynajmniej z otoczeniem. Co ciekawe niby wszyscy tacy uprzejmi, międzynarodowi, niektórzy to pewnie prezesi, ale turysta do turysty nigdy nie powie mingalabar.  Szlak ten kończy się w momencie gdy podejmujemy trudną decyzję dnia: co jeść i jak żyć dalej. Opcji jedzeniowych w czasie szlaku południowego jest wiele. Jesteśmy nad morzem, więc wydawałoby się logicznym, że ludzie wybierają coś morskiego. Jeśli nie homara (bo bez przesady), to chociaż krewetki (ok. poddaje się ujawnię: 15 dużych jak z Lidla to wydatek mniej niż 5pln w jakiejkolwiek postaci!!!) lub świeże ryby. Nie… większość uczestników szlaku południowego kończy na jedzeniu kurczaka lub świni. Osobiście nie widziałem jak one są hodowane. Nie podejrzewam o przesadną higienę na poziomie HCCP.
Miedzy szlakiem południowym i wieczornym, jest przerwa, siesta, pauza lub tzw. break. W tym czasie często drogi małżonków się rozchodzą. To znaczy każde z nich odlatuje gdzieś indziej. Słychać więc pod palmowymi parasolami (bo innych tutaj nie ma i po prostu są tańsze!) chrapanie. W zależności od narodowości jest mamy tutaj dźwięki z La Scali, Metropolitan lub też Sydney i Opery Wiedeńskiej. Niestety Opera Narodowa nie jest licznie reprezentowana.

Te 2 szlaki, czyli poranny i popołudniowy to uwertura do szlaku wieczornego. Pokój – bar – restauracja hotelowa – restauracja uliczna – bar – pokój. Ten rozpoczyna się od 17:00. Punktualnie. Dlaczego 17:00 punktualnie? To Happy Hour w naszym barze z kiczowatym widokiem na zachód słońca (nienawidzę zachodów słońca w Azji!). Każdy drink o 1$ tańszy! No to się towarzystwo schodzi parami, chociaż przy tym szlaku mamy zjawisko łączenia się par. Ludzie stają się dla siebie przyjaźni i po 8 godzinach (nomen omen od dziewiątej do siedemnastej) mają potrzebę nawiązania kontaktu z innymi. Przez poprzednie szlaki nikt z nikim nie rozmawiał, wszyscy w skupieniu cieszyli się byciem we dwoje! Alkohol zaczyna się lać! Mojito, tequila, gin z tonic-kiem. Nie mniej niż na 2 drinki na osobę! Dalej w zależności od pomysłu na wieczór szlak kontynuowany jest w restauracji hotelowej lub poza nią. My korzystaliśmy w większości z restauracji o dźwięcznej i bezpretensjonalnej nazwie „Best ONE”. Była absolutnie the best i to niezależnie od tego, czy popijaliśmy do kolacji wino birmańskie (pisałem chyba, że wyśmienite!), czy też nie. Koniec szlaku wieczornego następuje w momencie wystawienia rachunku: w $ w hotelu lub w kyatach w restauracji.

I teraz tak. Patrząc na tak intensywne przeżyte dni. Ilość pokonanych szlaków, tras, kursów i marszrut - powstaje prawdziwy dylemat. Ciężki do rozstrzygnięcia. Jak człowiek w ciągu tych 7 dni przyzwyczaja się do takiego szlaku, to czy go SZLAG nie trafi, jak wróci do rzeczywistości i nie będzie mógł kontynuować tej rutyny? Jak żyć Premierze? Jak żyć? 

1 komentarz:

  1. Jacek odpowiem w imieniu Premiera - bedzie ciezko, oj ciezko. BTW. Super tekst:-)

    OdpowiedzUsuń