U nas już 3 styczeń, ale dopiero teraz, po opanowaniu
swojego opętania wynikającego z niedziałającego Internetu jestem w stanie
skupić się i coś napisać o naszej „szaleńczej” zabawie Sylwestrowej.
Dotarliśmy do Ngapali nad zatoką bengalską, nad morze
Andamańskie. Miejsce urocze. Plaża, palmy, muszle i te sprawy. Jak w pocztówce,
więc akurat nad widokami się nie będę rozpisywać. Jak Bóg da, to może za kilka
lat opublikuję je na blogu po przejściu intensywnej terapii, która pomogła by
mi w uniezależnieniu się od patrzenia, czy się coś ładuje, załadowuje, oczekuje
na potwierdzenie lub potwierdza, etc…
Ufff koniec.
Już na lotnisku miejsce wydało mi się dość oryginalne.
Wyciągnęli nas z samolotu, kazali odstać w kolejce do biura imigracyjnego
(trzeba mieś kontrolę gdzie się ludzie przemieszczają), a potem zmusili do natychmiastowego
opuszczenia mikroskopijnej sali przylotów bez bagażu. Pani przed lotniskiem zapytała
się mnie o coś, ale jak to zwykle w Azji bywa, tylko Magdusia zrozumiała, że chodziło
o nazwę hotelu. Potem zaciągnęła (znów siłą) do autobusu wyrywając mi z ręki
bilet i kwit bagażowy. Chyba powiedziała, żebym się nie martwił, że bagaż już
będzie w moim pokoju. No no, nasze 2 plecaczki w naszym pokoju. Ale jak? Skąd
ONI wiedza które, jakie… etc. Po pół godzinie okazało się, że wiedzą, i w tym
zamieszaniu, gdzie z 3 samolotów jednocześnie wysiadło 200 turystów jadących do
kilku hotelu ONI byli szybcy i dobrze zorganizowani.
W hotelu było czuć Sylwestrowe podniecenie. Scena, stoły
wokół basenu, zachód słońca etc. Atmosfera podniecenia była zwielokrotniona POTWIERDZONĄ
przez kierownictwo informacją. MC, czyli Mistrzem Ceremonii naszego sylwestra
będzie sam Mr. Martin Russel. Tytuł tekstu powinien być: „Who the F-X-X-K is
Mr. Martin Rusell?” Tak sobie zresztą pomyślałem kilka razy, bo czasami tak mi
zostało z pracy, że myślę po angielsku. Mr. Martin Russel był promowany
wszędzie: na menu, w programie, na plakacie, przy wejściu do hotelu. Nawet pani
w recepcji uprzedziła nas, że MC to będzie ON. Jakaś gwiazda brytyjska, czy co?
Sobie pomyślałem. Czytam www.dailymail.co.uk
i nikogo takiego nie wypatrzyłem. Justina Bibera też nie wypatrzyłem, a zrobił
to Usher. I proszę, jaka gwiazda. Udzieliło się nam to podniecenie. Kilka razy
z Magdusią przetrenowaliśmy powitanie w stylu jakim je byśmy popełnili witając
się z Królową Brytyjską. Mr. Martin Russel brzmiało przecież brytyjsko.
Się wyszykowaliśmy. To znaczy żona. Bo ja, jako podróżnik z plecakiem,
musiałem się zadowolić tą samą (jedyną) koszulą, co ją miałem na Wigilię i się
w niej nie spociłem, bo było zimno. Prać więc nie musiałem. Zresztą
zastosowałem starą zasadę trenerów wpojoną mi na moim pierwszym szkoleniu w
1991 roku przez Joannę z TACK Training, że wystarczy zrobić kilka pompek i
przysiadów po założeniu koszuli i się sama rozprostuje. Tak też uczyniłem. Była
też przez Joannę przekazana inna zasada, żeby nie zapinać marynarki na guziki
tylko nakładać gumeczki, dzięki czemu marynarka się zawsze ładnie układa i poły
się schodzą. Niestety nie miałem marynarki, ale gumeczkę mam zawsze tutaj przy
sobie. No bo kaska jest zwinięta w rulonik i gumeczka go utrzymuje w ładnym i
przydatnym kształcie. Wdziałem lekko poplamione lokalnym majonezem z Bagan
długie spodnie (nie że ja fleja, ale po prostu się nie odeprały) i byłem gotów.
Magdusia też się pięknie
też ubrała. Tak myślałem, że nawet dla Mr. Martin Russel. Najbardziej w stroju
żonki fascynowały mnie jej nowe butki pachnące jak chińskie gumki kupowane w
małym sklepiku papierniczym na rogu Świętojańskiej i Pułaskiego w latach 80.
Takie piękne mieniące się. Byliśmy gotowi oboje na spotkanie z NIM!
Wkraczamy na bal. Oj, oj. Zorientowaliśmy się, że oprócz nas
było pewnie jeszcze kilkaset osób. Mnóstwo jedzenia. Wykwintnie. Chociaż
klientela, tak jak my z lekko niewymuszoną elegancją. Było oczywiście kilka par
w stylu Czubaszek i Karolak, czyli też z nienachlaną urodą. Chociaż oczywiście
nie zauważyłem, czy ktoś miał też chinosy wypaplane w birmańskim majonezie.
(Zresztą jak mi to zostanie w Polsce, to oprawię w ramkę i sobie zawieszę w
pralni. Jak Ace nie zadziała).
Chociaż, zaraz, zaraz. Przed wejściem na basen stał
Brytyjczyk. To był ON. Pomyślałem od razu. Spojrzał na nas z lekką brytyjską
wyższością. To akurat lubię, ale ja sobie na nich kilka razy tak też
popatrzyłem, jak dawałem feedback kilku managerom. Kiwnął władczo głową,
powiedział zawadiacko: helołłłł. Z akcentem oksfordzkim, of course. Nadal nie
byliśmy pewni czy to ON. Niewysoki. No, raczej kurdupel. Czarne kręcone włosy,
krótko ostrzyżony. Za duża czarna marynarka z przydługimi rękawami, która na
jego wątłym ciele wyglądała jak z secondhandu lub przynajmniej od starszego
brata. Za duże chinosy khaki, z wysokim stanem i wąskim paskiem. Mocno
wcinające się „tu i tam” No, no mistrz
elegancji, pomyślałem. Do tego koszula lekko brązowa, sprana. Rękawy za długie,
nachodzące aż na palce. ON nie wyglądał jak „milion dolarów”. Stał i milczał.
Tak oczywiście po brytyjsku. Jak na MC (mistrza ceremonii) to wyglądał
rzeczywiście wystrzałowo.
Usiedliśmy. Mr. Martin Russel znów pojawił się na podanym
nam menu. Po konsumpcji przystawek i skosztowaniu brytyjskiej (birmańskiej)
wołowiny usłyszeliśmy głos. Głęboki, niski, elegancki, prawie arystokratyczny brytyjski
akcent. Taki poznam na 100km. Na scenie pojawia się jednak facet wyglądający
jak backpacker. Jasne ogromne, rozszerzające się do góry spodnie typu cargo.
Duża, rozchełstana koszula z krótkim rękawem mocno wciśnięta w spodnie, ale też
lekko wypuszczona na boki. Białe wysokie adidasy – Nike! Tak aby podkreślały
luz i modny szyk. Idealny strój na Sylwestra na plaży! Blondyn kręcone włosy, krótko
ostrzyżony. Typowa anglosaska wąska głowa, wysokie czoło. Szok to był INNY Mr.
Martin Russel.
Krótko mówiąc ten, którego uważaliśmy za Mr. Martin Russel
okazał się podrobiony. Ten na scenie to ORYGINALNY. Jakie rozczarowanie. Magda
prawie w płacz. Że gdzie my jesteśmy, że nie ma tutaj celebrytów etc.
Próbowałem ją uspokoić, zaproponowałem drinka. Tłumaczyłem, że przecież może to
jakiś PPRZEDZAPOWIADACZ, albo coś. Dopiero po drugim drinku doszła jakoś do
siebie.
Po pierwszej minucie stwierdziliśmy, że facet („who the f—k
is Mr. Martin Russel”) powinien mieć zakaz pracy w showbiznesie (Gosia B coś o
tym wie!) lub bliższego kontaktu z
ludźmi. Zachowywał się na scenie tak jak Jarosław K. z tą jednak różnicą, że
Jarosław K., plecie bez sensu z głowy, natomiast ten gadał z kartki. 3 bite
godziny. Był taki zabawny jak Jarosław K., czasami występował u niego typowy
dla Zbigniewa Ż. luz. Publiczność pokładała się ze śmiechu jak przy ostatnich
dowcipach Szymona M, przed odejściem z „ulubionego” TVN. No możecie sobie wyobrazić, jak był
przyjmowany. Ok. godziny 22:00 większość nie wytrzymała i udała się (chyba) na
spoczynek. Mr. Martin Russel zdołał tylko ogłosić konkurs dot. ilości lampek w
napisie naszego hotelu, które uroczyście miały zostać rozpalone o północy.
My też się zmyliśmy, głównie dlatego, że Mr. Martin Russel,
na kartce papieru miał napisane, że zostało już 3, 2, 1 godzinę do końca tego
strasznego, wg niego, roku 2012 (a jubileusz królowej, Olimpiada i zejście się
Spice Girls, Doda rozstała się z Bartkiem Sz., Natalia S. jednak nie reklamuje
kremu, to nie powód do tego, żeby się cieszyć?). Rok był straszny wg .niego, co
powtarzał przynajmniej 4 razy, ale też chyba wg. innych bo część osób upiła się
w pokojach.
Wróciliśmy po 30 minutach, a ON tak poprowadził zabawę
(przypominam o humorze JK i luzie ZŻ), że o 23:00 zabrano wszelkie jedzenie. Nie
było stolików wokół basenu, nikt nie tańczył. Generalnie było pusto. Tylko
kilka niedobitków, znanych nam z Baganu i Mandalay. Zabraliśmy się za tańczenie
i rozkręciliśmy imprezkę. Weszli bębniarze. Nastała północ. Mr. Martin Russel
tak ją ogłosił, że nikt się nie zorientował, że to JUŻ. Nowy Rok 2013. Chyba w
scenariuszu na kartce zapomniał ktoś mu to napisać.
Chwilę po północy ogłoszono wyniki konkursu. Miejsce piąte:
5 butelek piwa Myanmar. Jezu chyba bym umarł. To nie my. Miejsce czwarte:
lokalne wino musujące. A to akurat fajne. Miejsce trzecie: wycieczka łodzią
wokół wysp. Nieźle, ale jak buja to strach. Miejsce drugie: masaż nóg
(czterech) dla 2 osób. No niestety nagroda została podzielona na 2 pary(?).
Miejsce PIERWSZE. To MY! 286 lampek, które jak podaliśmy zawierał napis naszego
hotelu dały nam zwycięstwo. Homar 800gr, dumnie ogłosił Mr. Martin Russel. Ja
mi wręczał nagrodę to robił to mniej więcej z takim entuzjazmem, jak Jarosław
K. całując dłonie wszystkim paniom. Czyli kompletnie bez … entuzjazmu … i nawet
zwrócenia uwagi na obdarowanych. Zapytał tylko, czy na pewno jesteśmy z pokoju
713. No, a skąd? Chociaż następnego dnia jak odbieraliśmy homara o wadze 800gr (powtarzane
z kartki przynajmniej 5 razy, ale jakbyście kiedyś wygrali to wygrajcie takiego
ponad 1,5kg!) podanego nam na tarasie hotelowym przy zachodzie słońca
(kompletny kicz) to nie mogli zajarzyć, że niby my z 713, ale dzisiaj to z 411?
No jasne, bo po awanturce w noc Sylwestrową jak rozhisteryzowany
tłum wielbicielek Mr. Martin Russel poszedł spać, wypaliły się „liczne”
fajerwerki, ucichła muzyka, zrobiło się zimno i wyłączyliśmy ogrzewanie, to
okazało się, że nasz niby luksusowy 713, jest pokojem buforem między hotelem a
stacją zasilania. PO wygranym w konkursie nasza rozpoznawalność wzrosła i hotel
zgodził przenieść ZWYCIĘZCÓW do innego „domku”. Argumenty inne też zostały
zastosowane.
Jak już Mr. Martin Russel skończył pracę, czyli o 00:14, bo
do tego czasu miał to rozpisane w scenariuszu (widzieliśmy, nawet chcieliśmy go
ukraść) to się zabawa rozkręciła na całego. Najpierw na scenę zajmowaną głównie
przez NIEGO wpadli wszyscy birmańscy chłopcy z obsługi hotelu. Kilkudziesięciu.
Drobni, niewysocy. I tak weszli w rytm, że zatrzęsło hotelem. Tańczyli
świetnie. Lekki trans i rave! My też z niewielką grupą Brytyjczyków (ale Mr.
Martin Russel stał obok i to obserwował) wślizgnęliśmy się na scenę! Prym
zaczął wodzić blond transwestyta w obcisłej czerwonej sukience. No może nie tak
zrobiony jak ci w Bangkoku, ale też łatwo można było się pomylić. Ostry trans i
daaaaawaaaaj. Czad! No tylko jak się
chłopcy za bardzo rozkręcili to dyskretnie ochrona oddzieliła ich od nas. Potem
jeszcze 2-3 utwory i zorientowaliśmy się, że chłopaki zostali zwinięci przez
tajniaków.
A gdzie Mr. Martin Russel zakończył swoją szaleńczą zabawę?
Jaki dla niego będzie 2013 rok? Tego nie wiem! I nie chcę wiedzieć. Wiemy
natomiast, że jak zobaczę, że gdzieś na imprezie MC-em ma być niejaki Mr.
Martin Russel, to zaproponuję, że imprezkę poprowadzę ja.
Przynajmniej nie będę
czytać z kartki!
Jacek tekst super - faktycznie Mr. Martin Russel do mojej stajni artystow by sie nie nadal:-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam juz z zamglonej Bru, chyba +11 stopni.