środa, 9 stycznia 2013

Rżnąć w Ray Ban-ach...

 
 
Jako przedstawiciel wolnego zawodu i promotor niezależności biznesowej obserwuję w jaki sposób ludzie „robią interesy”. I obserwuję. Oczywiście wierni czytelnicy wiedzą, że wielkim moim marzeniem jest stworzenie sieci piekarni, gdzie będzie można zobaczyć i doświadczyć jak powstaje prawdziwy chleb na zakwasie. Tym czasem kontynuuje poszukiwanie sposobu na prowadzenie biznesu i jednocześnie sobie marzę. Pisałem wcześniej, że codzienny hotelowy szlak południowy obejmuje wylegiwanie się na plaży. Po kilku godzinach, a dla niektórych minutach, wzmaga się lekkie podenerwowanie. Co tu „kruca bomba” robić. Książka przeczytana, myśli zagospodarowane, temperatura wody sprawdzona, meduzy są i oblepiają człowieka, mingalabar milion razy powtórzone.
Gilllan (to od diety, co to wodę z cytryną trzeba pić rano) mówi, że trzeba jeść 5 razy dziennie, a wtedy człowiek chudnie. Przez kilka tygodni urlopu to stosowałem, ale z powodu przemieszczania się miedzy atrakcjami birmańskimi wypadłem kilka razy z rytmu i co? Widzę od razu efekt jo-jo (zwany tez oj-oj!). Przestraszony nagłym wzrostem wagi znów przypomniałem sobie rady Gillian, często mi wypomniane przez ukochaną żonkę. Owoce! Owoce! Kilka razy w ciągu dnia. Najlepiej na „przegryzkę”. Koniecznie (przed osiemnastą) owoce słyszę jak przez sen. To nie sen, to Magda szturchająca mnie i jednocześnie wydająca polecenie nie znoszące sprzeciwu: rusz się więc (a kto tutaj chodzi najwięcej!) idź załatw owoce! Pierwszego dnia na plaży to się tak przejąłem, że poszedłem 2 kilometry za wsią i znalazłem mały sklepik a tam lekko obeschnięte banany do smażenia, które wciśnięto mi jako te do jedzenia! Dzisiaj jednak postanowiłem stawić opór! Nie będę nigdzie chodzić, pomyślałem. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Nie poszedłem. Owoce jednak same do mnie przyszły.

 
 
Owoce przyszły, bo przyszły „OWOCARKI”. Tak nazwaliśmy panie, które w sprytny sposób nie tylko omijają bardzo skomplikowany system podatkowy w Birmie (pan na skrzyżowaniu w Rangoon chciał nam za jedyne 150$ sprzedać ksero ustawy podatkowej obowiązującej w 2013 roku, więc chyba system musi być skomplikowany), ale także roznoszą szczęście plażowiczom. Nie tylko. One także edukują na temat technik i proces sprzedaży. Ta pani co wczoraj czytała interesującą książkę o zarządzaniu key eccountami, to by się lepiej przypatrywała temu co się dzieje na plaży a nie wierzyła tym amerykańskim pachołkom (!).
To kilka zaobserwowanych etapów sprzedaży.

Pierwszy to kwalifikacja klienta, czyli „heloł maj frijend”. Jak to wygląda? Chodzą panie po plaży. Kilkaset metrów w tą (czyli w prawo) i tamtą (ciekawszą – w lewo). Chodzą a na głowie mają cynowe tace o średnicy ok.50 cm do 60 cm. Na nich 5-8 rodzajów owoców. Waga minimum 10kg!Chodzą wyprostowane, ponętnie, dystyngowanie. W tym skwarze wygląda to jakby się lekko (może 10-15 cm) unosiły nad piaskiem. Z perspektywy leżaka pod bambusowym parasolem jest to jakby w mocno zwolnionym filmie. Tak trochę jak na wyborach Miss Polonia 2012 w Płocku prezentowanych w Polsacie w grudniu z tą tylko różnicą, że owocarki mają w sobie znacznie więcej gracji i luzu. Idą, suną, ślizgają się lekko wilgotnym piasku, unikając wejścia w biegające między niewielkimi dziurami krabami. Prawa noga, lewe biodro, lewa noga prawe biodro, stopa lekko smagające piasek odrzucając jego kryształy na prawo i lewo. Spoglądają tu i tam na niewysortowanych turystów. Lekko obracają tułów w kierunku klienta. Zwalniają nadal idąc. Zatrzymują się na chwilkę, aby skupić na sobie uwagę. A jak uwagę już skupią, to podnoszą jedną rękę (wyobraźcie sobie scenę w zwolnionym tempie) ale natychmiast zaczynają machać szybkimi ruchami (tu scena jak w Benny Hill). Te ruchy wydają się nieco gwałtowne, ale też przez to w tym gorącu lepiej widoczne. Jak klient odmacha (co ciekawe zazwyczaj także w zwolnionym tempie), bo jak tutaj nie zareagować na machnięcie pięknej młodej kobiety, to już jest zakwalifikowany.

W drugim etapie (nazwijmy go „feri fresz my friend, veri fresz”) następuje sprzedaż. Owocarki mają zakaz wchodzenia między leżaczki hotelowe. Tak więc teraz muszą zmusić chudego lub grubego gościa hotelowego do tego, żeby wstał i podszedł do nich. Jak już klient odmacha, to właściwie wiadomo, że podejdzie. Podchodzi i wtedy ta piękna pełna gracji młoda Birmanka okazuje się już nie taka młoda i nie taka piękna, ale mocno zdeterminowana w działaniu „byznez łomanan”. Następuje szybka prezentacja oferty. Jak odmówić kobiecie, która klęka przed tobą, zrzuca z siebie najpierw ogromny talerz, potem w ciągu ½ sekundy toczek, na którym cała konstrukcja była ustawiona. Człowiek od razu mięknie, bo wygląda jakby zaraz miało nastąpić porzucenie reszty odzienia. Wyobraźnia działa: plaża, palmy, kokosy, leżaczki.
Oferta to zawsze to samo: papaja, arbuz, pomelo, melon, kokos, i banany. Nikt o zdrowych zmysłach nie kupuje bananów, a tylko te owoce, które wymagają bardziej skomplikowanej do obróbki. Wybór pada na papaje i ananasy. Jak od czasu do czasu jest jakaś okazja zjeść papaje z puszki (znów kłania się Bomi) to mnie po prostu odrzuca. Tu jednak papaje są najlepszym na świecie owocem. Dojrzałe, słodkie, delikatne, lekko kremowe. Mogą przypominać skrzyżowanie rozpływającego się w ustach melona (Galia) z bardzo dojrzałymi wręcz obrzydliwie słodkimi mandarynkami. Kupuje się zawsze ½ papai albo ½ ananasa albo to i to. Tym razem po szybkiej prezentacji oferty :”ol iz viery fresz end słit”, ustaleniu ceny (tu ceny są ustalone z góry i nie ma co się targować, bo i tak śmiesznie tanio) następuję szybkie obmycie rąk (zastanawiałem się po co one zawsze noszą na tych tacach 2 litrowe butelki z wodą), tacy i pani zaczyna RŻNĄĆ.

 
Do RŻNIĘCIA służą tasaki. Ostrze 25 cm długości i pewnie 1 cm szerokości. Nie tylko łatwo tym RŻNĄĆ ale też obciąć cokolwiek pojawia się w pobliżu. Szczerze mówiąc byłem mocno przerażony jak pani najpierw sprawnym jednym ruchem podzieliła kilkukilogramową papaję na pół, a później bez jakiegokolwiek zatrzymania, jednym sprawnym przeciągnięciem wycinała soczyste płaty, dzieląc je jednocześnie na mniejsze cząstki. Jeden plaster, drugi, trzeci i czwarty. Ten sam proces powtórzony, te same sprawne , pewne i delikatne ruchy. Przy ananasie była mniej delikatna. Tasak zawiesiła nad swoją głową 40 centymetrów na jakąś część sekundy i…. siuuuuuuuuuup! Pierwsze rżnięcie. Potem lekkie przytrzymanie i ………….. sruuuuuuuu! Drugie rżnięcie. Tak samo trzecie i czwarte. Było ostro! Pani była w ciągu rżnięcia.

Jak już pani tak mi wszystko PORŻNĘŁĄ, wsadziła „TO” do torebeczki plastikowej, to naszła mnie taka refleksja. Co by było, gdyby te Ray Ban-y co miała nałożone na swój nos jest nagle w czasie RŻNIĘCIA spadły? Czy by je rżnęła tak samo jak te owoce? Hmm. Jak sądzicie?

Ostatnim etapem procesu sprzedaży jest zamknięcie. Ten etap nazwałabym: „ju hef banana for fri, my friend”. Tutaj zazwyczaj stosuje się metodę ZAŁOŻENIA. To znaczy pani zakłada, że się spotkamy juto, następnym razem, o tej samej porze, w tym samy miejscu. I się nie myli. Bo przecież owoce świeże. Świeże, świeże. Bardziej świeżych sobie nie można wyobrazić. Obsługa była miłą, czysta, szybka i profesjonalna. Na dodatek pani w czasie pracy zadawała kilka razy pytanie spoglądając przez idealnie wyczyszczone Ray Ban-y: „du ju lajk maj kat”, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy: czy podobało mi się jej RŻNIECIE. Hmmmm i jak tutaj nie skorzystać z tak taniej usługi jeszcze raz? Najlepiej po lunchu?



A to dokument z pracy innej pani owocarki;)



Posted by Picasa

1 komentarz: