poniedziałek, 31 grudnia 2012

Birmańskie Savignon nad jeziorem Inle.


Wylądowaliśmy w Heho. Air KBZ szczęśliwie nas dowiozło. Serwis na pokładzie zupełnie jak w Lufthansie na trasie do Monachium. Świeże ciasteczko francuskie, do wyboru liczne napitki niealkoholowe, chusteczki odświeżające. No, no. ATR się sprawdził i szczęśliwie wylądowaliśmy niedaleko jeziora Inle. Po szybkiej zmianie kierowców. Jeden już prawie z nami odjeżdżał jakąś japońską marką z pełną klimatyzacją, skórzanymi siedzeniami i automatem. Jednak jak się zapytaliśmy czy na pewno wie gdzie nas ma zawieść, to nas wyrzucił i przekazał innemu koledze, który raczej nie mówił w języku nam znanym za to z przyjemnością zawiózł nas do Pindaya. Nawet na początku drogi piałem z zachwytu jakie tu są super drogi, ale jak zobaczyłem rozbity dwa dni wcześniej samolot Air Bagan (my nimi nie latamy), tuż przy lotnisku, to mi mina nieco zrzedła.

Dwie godziny drogi, 1 przystanek i dojechaliśmy do Pindaya. Kolejnego miejsca kultu Buddy. Na szczęście, jak to w Azji, ludzie lubią sobie ułatwiać sprawę, więc nie musieliśmy na boso wędrować po kilkuset schodach. Tak jak wszyscy zostaliśmy podwiezieni pod jaskinię. Tylko jeszcze winda (co za interesujący pomysł) kilka schodków, 2$, zrzut sandałków i wdrapaliśmy się do niezwykłego miejsca. Nie tylko dlatego, że była to jaskinia ze stalaktytami, ale przede wszystkim dlatego, że w jej wnętrzu zgromadzono kilka tysięcy rzeźbionych w kamieniach figur Buddy. Wykorzystując zakamarki stworzono labirynty, sekcje, kwartały z różnymi posągami. Wiele z nich miało swoich sponsorów. O dziwo rozpoznaliśmy bardzo dużo z Rosji. Jedyną wadą tego miejsca było to, że w strasznej wilgoci chodziliśmy po chodniczkach a la sztuczna trawa więc odczucia były raczej nieprzyjemne. Na początku dziwiliśmy się, że turyści kupują sobie chusteczki nasączane i intensywnie czyszczą swoje białe podeszwy, po czym to samo zrobiliśmy. Brrrr było to obrzydliwe…

Kolejne 2 godziny i dojechaliśmy do hotelu. Tutaj, o dziwo, powitała nas Europejka. Nie byliśmy w stanie rozpoznać akcentu dopiero przy wyjeździe okazało się, że jest to Niemka z Lipska. My się nie dziwimy, że ona tutaj wylądowało, bo można się tu zakochać w miejscach i ludziach. Szybko wybraliśmy się do wioski. Jak sobie przypomnę naszą podróż po Indiach, gdzie strach było wyjść samemu gdziekolwiek, to nie mogę uwierzyć, że tutaj, tak po prostu, prawie o zmierzchu bez żadnego strachu chodziliśmy po całej ogromnej wsi. Zaczepialiśmy lokalesów wykrzykując :mingalabar jednocześnie opowiadając na ich zaczepki. Była pełnia, więc mnóstwo osób zebrało się na „centralnym” placu gdzie motorowerzyści „przeskakiwali” przez przeszkody, czyli inne maszyny.

Niby nic tego dnia specjalnego się nie stało. Niby nic nas nie miało zdziwić. A jednak. Zostaliśmy na kolacji w hotelu, co nam się często nie zdarza, bo wolimy popierać tubylców. We wsi nie bardzo było gdzie zjeść, a do dużego miasta Nguyeneshwe był kawał drogi i każdy miał ochotę nas podwieźć, ale za cenę 30$, co wydawało nam się trochę z kosmosu. (W ogóle jedna rzecz, która nas tutaj zaskakuje to ceny transportu. Niebotyczne!). Niemka poradziła nam, żebyśmy skorzystali z gorących źrodeł…które mają także w naszym hotelu. Dodatkowo to co nas zachwyciło w hotelu to wybór win. Lokalnych. Birmańskich. Czy ktoś kiedyś o nich słyszał? Wybór Muskat Savinion był absolutnie strzałem w dziesiątkę! Ululaliśmy się tak, że prawie nas musieli wyprowadzić z restauracji. Następnego dnia zaprzyjaźniona Niemka stwierdziła: tak tak cała obsługa widziała, że się świetnie bawiliście! No jasne, że widziała, bo ostatni wyszliśmy z restauracji, kiedy „ci inni” goście” spali już sobie smacznie w swoich łóżeczkach. Kolejne wieczory, to kolejne buteleczki. Wygląda na to, że będziemy dość często popierać krajowy przemysł winiarski, który rozwinął się tutaj dopiero po 1995 roku i przyjeżdzie jednego Niemca nad jezioro Inle. Jest chyba więcej fanów tego wyrobu, bo nawet na lotnisku w Heho, co nas absolutnie powaliło, jest ” wine bar”, gdzie oprócz przedniego wina serwują kawę z ekspresu. Stwierdziliśmy jednak, że picie expresso machiato byłoby lekką ekstrawagancją. Lotnisko w Heho to takie miej więcej lotnisko jak w Gdańsku w latach 70, z tą różnicą, że toalety tutaj nie są europejskie.

Przyjechaliśmy na nad jezioro Inle, z powodu jeziora. Oczywiście. Jest ogromne. Ponad 15 mil długości 8 mil szerokości. Wystarczy wpisać do Google: Birma, a natychmiast wyskakują zdjęcia tego miejsca. A raczej łowiących rybaków, którzy mają dość unikatowy (jak mówią na skalę światową) sposób prowadzenia łodzi. Wiosła nie tylko trzymają w rękach, ale wspomagają się nogami. To wygląda nieco komicznie, ale ma sens. „Pchnięcie” wiosła wzmocnione jest przez wykop owiniętej wokół niego nogi. Na tyle jest to charakterystyczny sposób sterowania łodzią, że na jeziorze pojawili się „podrobieni” rybacy, którzy za kilka kyatów pozują do zdjęć (bo właściwie każdy przyjeżdża tutaj dla tego JEDNEGO ujęcia). Na każdej łodzi jeden rybak, zarzucający sieci i zbierający ryby do charakterystycznych ogromnych koszy, które niekiedy służą do ich połowu.

Do samego jeziora prowadzą bardzo długie, nawet kilkukilometrowe kanały, dobrze utrzymane, o szerokości nie większej niż 1 łodzi. Ciekawe jak to było możliwe, że kilka razy udało nam się minąć łodzie płynące pełną prędkością bez zderzenia z nimi.

Jak wszędzie, życie zawsze toczy się wokół wody. Wokół jeziora byliśmy na lokalnym targu. Jest to zawsze  nasze ulubione miejsce, a że turystów było niewielu było tam jeszcze bardziej ciekawie. Na mnie największe wrażenie zrobiła, nieuchwycona przez naszego cudownego fotografa rodzinnego, babcia z jednym zębem. Jedynką lewą. Lekka licówka Gradia na nią i działąnia implantologia pewnie by się też przydały. Na targu było wszystko: apteka z lekko przeterminowanymi lekami. Byli rzeźnicy, którzy tak rąbali mięso, że świeża krew rozbryzgiwała się na kupujących. Byli piekarze (moi ulubieni) sprzedający chlebki ryżowe o różowym zabarwieniu po 10 sztuk nadziane na bambusowe patyki. Były herbaciarki, które doradziły nam jaka będzie lepsza herbata, pokazując która jest droższa i dlaczego. Byli też producenci betela, ale także producentki cygar. Raj dla palaczy. 10 sztuk 2 PLN! Nie odważyliśmy się ich spróbować. Moimi ulubionymi sprzedawcami zostały „rybaczki”, czyli żony rybaków. Ryby sprzedawały w zestawach po 2,4 lub 6. Wszystkie zawieszone na bambusowych sznurkach. Nie wyglądały na świeże, ale pewnie były.
Na Inle wpadaliśmy do kilku typowo turystycznych miejsc. Nie dało się tego uniknąć i nawet próby komunikacji (gestykulacji) z naszym  sternikiem zakończyły się fiaskiem. Kuźnia – odbębniona. Mieliśmy wrażenie w niej, że to jest absolutnie na pokaz, tym bardziej, że wszystkie „wyroby” były identyczne, jak te dostępne w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Złotnik, srebrnik próbował nas oczarować procesem rozpuszczania srebra i tworzenia długich sztabek. Hmmm, jakby nie wiedział, że my z kraju srebra. W sumie po wyjściu od nich zastanawialiśmy się na czym oni robią główny interes, bo niewielu turystów kupuje u nich cokolwiek. Wpadliśmy do papierni. To nawet fajne miejsce, ale co zrobić z kawałkiem papieru? No chyba, że chcielibyśmy parasolki. Ale nawet w Polsce nie używamy. A szczególnie słonecznych;) Jedynym autentycznym miejscem pracy była chyba tkalnia, gdzie na kilkudziesięciu krosnach panie „ostro” tkały z jedwabiu, bambusa a nawet z pędów lotosu… co było naprawdę interesujące. Wsparliśmy lokalną przedsiębiorczość, jak większość turystów w tym przystojny Włoch, który co chwilę podbiegał do mojej żonki i pytał się czy mu dobrze w tym fularze, szaliczku … i w ogóle kolorach. No niestety było mu dobrze, a ja ostentacyjnie odmówiłem przyjęcia podarku w postaci jedwabnego szaliczka. Na znak protestu. Niech się facet ubiera w Benk-u i zostawi nas w spokoju (to znaczy żonę)!

Takie normalne życie na jeziorze można oczywiście podpatrzeć poza turystycznym szlakiem. Nie do końca nam się to udało, ale i tak widzieliśmy pływające ogrody na których uprawiane są warzywa.

Nasz trzeci dzień na Inle nie należał do najlepszych, mimo tego, że zaczął się świetnie. Śniadanko, jajeczko smażone na toście, croissant, dżemik ze slow food. Wszystko cudnie, pięknie. No ale potem się zaczęło. Poczuliśmy zatrucie cudownie wysmażonym, a może bardziej niedosmażonym śniadaniem. Mimo takie sytuacji, stwierdziłem, że twardym trzeba być więc zaproponowałem kilkukilometrową trasę rowerową wokół jeziora. Żona, jako nasz trener sportowy nawet się zdziwiła, że tak ochoczo zacząłem pedałować. Po kilku kilometrach wymiękłem. Prawie padłem, nie tylko z gorąca. Magda się  jeszcze jakoś trzymała, ale jak już dojechaliśmy, doczłapaliśmy się do Nguyenshwe, to już było ciężko. Na szczęście wpadliśmy na pomysł, żeby wrócić z rowerami łódką. I dzięki temu to mogłem napisać ten tekst. Potem tylko zestaw obowiązkowy: lanzul, scopolan, loperadmid, esentiale forte, codipar, sól na odwodnienie, woda z cyrtyną, banan… wróciliśmy do żywych;)

Teraz party time! Lecimy do Ngapali na Sylwestra!

piątek, 28 grudnia 2012

Ludzie w Bagan.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Posted by Picasa

Taniej niż w Biedronce.

Bagan to absolutnie cudownie magiczne miejsce. Podobno Marco Polo, który tutaj był, albo go nie było,  powiedział, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Trudno się z tym niezgodzie, wg. nas nie mylił się. Na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych między IX i XIII wiekiem, w ciągu prawie 230 lat wybudowano pagody, świątynie, stupy i klasztory. Tak naprawdę to nie wiadomo dlaczego państwo w Baganie tak podupadło prawie pod koniec 1280 roku, że nasłane hordy Mongołów z łatwością wymordowały ludność i ograbiły  te tereny ze skarbów (pewnie głównie ze złota, które tu było i jest!). Co ciekawe 2 dni jeżdżenia po świątyniach absolutnie nas nie wykończyły. Taksówkarz i jednocześnie przewodnik, który (mówił, że) studiował historię potrafił powiedzieć kilka zdań o każdej z kilkudziesięciu odwiedzonych przez świątyń. Ponieważ budowane były w różnych latach wyraźnie było widać różnice w stylu i materiałach (od kamieni do idealnie wyprofilowanych cegieł). Po najsilniejszym trzęsieniu ziemi w tych okolicach w 1975 roku, wszystkie uszkodzone świątynie bardzo dobrze odrestaurowano. Nie wiemy jak to się mogło stać, że WSZYSTKO zostało odbudowane, a ślady trzęsienia ziemi zaznaczone są na budynkach przez nieco inny kolor zastosowanego materiału. Oszczędzę opisu każdej świątyni. Nie tylko dlatego, że nie jestem historykiem, ale także dlatego, że nasz przewodnik miał lekką wadę wymowy, żuł betel, nie znał wszystkich słów po angielsku, więc nie do końca pamiętamy co oglądaliśmy. Czasami dochodziło do lekko komicznych sytuacji, gdzie oboje z Magdusią, po 4 minutowym wstępie dot. np. pagody, upewnialiśmy się, że oboje (nie) rozumiemy, co pan powiedział. Niebieska biblia tym razem została wykorzystana do szybkiego uzupełnienia niezbędnej wiedzy.

Po kilku tygodniach rozłąki z krajem (mimo Internetu i informacji co kto o kim powiedział i co o nim myśli) turysta marzy (lub nie marzy) o spotkaniu Trzeciego Stopnia z rodakami na obczyźnie. Takie spotkanie albo kończy się przyjacielską wymianą informacji na temat kosztów, miejsc gdzie nas oszukali, ogólnego niezadowolenia, że tutaj nikt nie wie o Wałęsie, Papieżu i Koperniku, a przecież dzięki nim to my TUTAJ jesteśmy i Birma dobrobytem stoi. Są też spotkania, które kończą się zupełnie inaczej. W tych przypadkach, turyści są zadowoleni i zachwyceni (a mamy taki przykład z Turcji…kto czyta to wie o co chodzi;)). Niestety nie jest nam dane tutaj (jeszcze) spotkać rodaków i ponarzekać lub pozachwycać się razem. Ale są inne sytuacje gdzie możemy (nawet) pokazać że jesteśmy Polakami! Możemy także pokazać jaki mamy stosunek do sprzedaży bezpośredniej. Avon i Amway działają w Polsce, to nam daje możliwość doświadczenia jakie są relacje między Polakami i lokalnymi sprzedawcami.

Spotkanie ze sprzedawcą zazwyczaj odbywa się to pod świątynią lub w samej świątyni. W Baganie w którym jest ich kilka tysięcy, pewnie ponad 2000, to nie jest problem. Wiadomo, jak jest jakieś interesujące miejsce (co ciekawe zawsze na szlaku, po drodze etc…) to znajdzie się miły sprzedawca, który ma ochotę coś nam sprzedać. Ja się w ogólne nie dziwię, bo ostatecznie jestem „ze sprzedaży” więc z przyjemnością obserwuję stosowane tutaj techniki. Można je podzielić na: konsultacyjne i namolne. Dominują konsultacyjne. Jest zawsze pytanie o to skąd jesteśmy, czy nam się podoba, jak długo jesteśmy w Baganie i czy mamy rodzinę i dzieci. To ostatnie determinuje ofertę. Bo może to być pudełeczko z laki albo obrazek malowany piaskiem. Podobno każdy z nich malowany jest przez 3 dni i to jest ręczna robota. Ja się na malunkach za bardzo nie znam (Jezu nie lubię malarstwa… zawsze wolałem rzeźbę, a zaczęło się to jak zobaczyłem człowieka myślącego Rodin’a w Paryżu w latach …osiemdziesiątych). Nie wydaje mi się jednak, że trwa to tak długo, bo jakoś tak się składa, że każdy ma absolutnie identyczny wzór, i co jeszcze bardziej interesujące, takie same kolory. Wygląda na to, że piasek wszędzie jest taki sam, a barwniki kupowane są w jakimś lokalnym dyskoncie. Jeden z namolnych sprzedawców o godzinie 05:46, jeszcze długą chwilę przed wschodem słońca, jak wspinaliśmy się na jedną z wyższych pagod, żeby zobaczyć to co każdy turysta rano ogląda i się dziwi, że to następuje doprowadził nas do łez. Ni w pięć ni w dziewięć, po przedstawieniu oferty pięknych obrazków i zdjęciu butów przed wspinaniem po dziesiątkach schodów wyskoczył do nas z porannym tekstem. Częściowo po angielsku: kupcie u mnie artystyczne obrazki, a częściowo po polsku: u mnie taniej jak w Biedronce! Jezus Maria, na końcu świata ktoś o tej porze krzyczy: TANIEJ NIŻ w BIEDRONCE. Nie byliśmy w stanie się wspinać. W dodatku widząc nas pokładających się ze śmiechu zawołał po polsku: POWOLI, POWOLI…

Na turystycznym szlaku spotkaliśmy nie tylko fanów Biedronki, ale także zbieraczy. Zbieraczy - numizmatyków. Jeden z nich miał absolutnie imponujące zbiory. Banknoty z kilkudziesięciu krajów świata takich jak: Ekwador, Katar, Ghana, Nowa Zelandia etc... Ale wśród nich był i taki, który spokojnie mógłby ucieszyć nie jednego zbieracza w Polsce. 500 złotych starych z Kościuszką. Nieźle. Spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którym, jak podejrzewamy, niezwykle zdyscyplinowani turyści z Polski z jednego z biur podróży wcisnęli kilkanaście złotych w gotówce. Aby uchronić ich przez często zmieniającym się kursem walut wymieniliśmy im z powrotem na kyat-y. Może jednak rodacy powinni rozdawać banknoty numizmatykom a zwykłym ludziom ich nie wciskać?

czwartek, 27 grudnia 2012

Chłopaki z 78 ulicy.

Taki jak ten dzień nazywa się „turystycznym”. Wstaliśmyprzed świtem aby ze sporą grupą turystów zaokrętować się na prom do MingunPaya. Jestem pewien, jeżdżą tam inne, niż nasz promy, ale chyba „urządturystyki” chce mieć wszystkich pod kontrolą, więc kto jest obcokrajowcem i maochotę tam popłynąć ma wybór promu, pod warunkiem, że odpływa o 09:00. Spisanonasze paszporty, określono (chyba bardziej ustalono)  płeć, dano nam numerek mogliśmy wejść na prom.To jest zawsze przeżycie, tym bardzie, jak trzeba wejść po 15 centymetrowymtrapie z plecakiem, w jednej ręce butelką wody, a w drugiej kiścią bananów.

Jak się okazało, to było nic w porównaniu z koniecznościąwysłuchania historii życia. Krótkiego życia Brytyjczyka. Nie ma niczego bardziejdenerwującego w takiej podróży, jak spotykanie ludzi, którzy w wieku 20 latmają potrzebę opowiedzenia o swoim życiu, odczuciach, doznaniach, decyzjach,wielkim doświadczeniu zawodowym zebranym właśnie w czasie „summer job” gdzieśtam w Australii. Taki kawaler nam się napatoczył. I mimo tego, że siedziałtylko koło nas i rozmawiał z innymi „równie doświadczonymi przez życie”młodzieńcami. Ci byli z Kanady i USA. Rany boskie zakazałbym wpuszczania takichgagatków na pokład. Mogą podróżować, ale ewentualnie pod pokładem, podwarunkiem, że nie będą gadać. Nawet mamy swoją teorię, że zazwyczaj są to osobysamotnie podróżujące, z którymi nikt na stałe się nie chce zaprzyjaźnić, więcjak dorwą kogoś na kilka godzin, kto nie ma możliwości ucieczki to pastwią sięnam nimi poprzez liczne wywody, paralele językowe, stwierdzenia nie mającepokrycia i po prostu dyrdymały.


Dotarliśmy do Minugun. To mała wioska, która żyje, działalub po prostu jest otwarta w godzinach 10:00 – 13:00. To wtedy turyści zpromów, lub prywatnych łodzi dosłownie ją zalewają. Widać kto jest z jakiegopromu (po warunkiem, że odpłynął o 09:00). Każdy turysta, my też, ma w rękubutelkę wody, mimo tego, że nie jest tutaj zupełnie gorąco i składany ratanowykapelusz. Super petent, kupiliśmy nawet 2. Mamy tylko lekkie podejrzenia, żebył ON „made In China”. Te 3 godziny w życiu wioski, jest na tyle ważne, żewszystko jest temu podporządkowane. „Restauracje” i „bary” nastawione są naturystów. Nawet przerwa w szkole trwa 2 godziny, dzięki Czemy wszyscy mająmożliwość posłuchania lokalnej muzyki. Szkoda tylko, że te głośniki o wysokości5metrów wydaja taki głośny dźwięk, że właściwie wszyscy muszą uciec gdzieś wgłąb wioski, żeby to przetrzymać. Problemem wioski jest to, że miejscodpoczynku jest  prawie tyle samo coturystów, więc chyba aż tak dużego biznesu z tego nie mają. Na razie, bomiejsce ma ogromny potencjał i cały świat będzie tu przyjeżdżać. Oczywiście wgodzinach 10:00 – 13:00.



To tutaj właśnie znajduje się największa stupa na świecie.Miała być największa, bo po śmierci króla w 1819 raku zaprzestano jej budowy. Szkoda.Przez 29 lat zbudowano tylko jej 1/3, ale ponieważ to co już jest jest z cegływygląda to absolutnie zniewalająco. Nie tylko na filmie Samsara (polecamy tymzainteresowanych światem jaki jest czasami niedostępny!). W XIX wieku silnetrzęsienie ziemi (a to tutaj zdarza się dość często) spowodowało, że na jejścianach pojawiły się ogromne szczeliny. I może zdjęcia tego nie pokazują ichrozmiary są równie imponujące. Że to się jeszcze trzyma?





Co ciekawe we wsi jest też coś innego DUŻEGO. Nawet możnapowiedzieć ogromnego. TO było kolejną obsesja króla Bodawpaya. Chciał miećwszystko największe. No i miał, ostatecznie. Zasponsorował największy dzwon naświecie – wiszący i działający. 90 ton, Ponad 4 metry wysokości i średnicy. Coodważniejsi wchodzą do jego środka … a inni w tym czasie przy pomocydrewnianych młotów walą niemiłosiernie w czaszę dzwonu. Ja też tam byłem… istraciłem na kilka minut słuch;)


Wygląda na to, że stupa będzie jedną z największych atrakcjiBirmy i biznes będzie się kręcił. To może być gwarancją, że tutejsi mieszkańcybędą chodzić uśmiechnięci i zadowoleni!




A czy już pisałem, że tutaj ludzie sącały czas uśmiechnięci? Mimo tego, że zostali tak dotkliwie dotknięci przezponad 50 lat najbardziej okrutnego na świecie reżimu widać w nich pogodę ducha.


Kolejną częścią dnia turystycznego, już po lunchu u pani Minbyła wizyta u kowali. Magdusia przeczytała w ulubionej niebieskiej biblii (LonelyPlanet), że jest to miejsce, które trzeba odwiedzić, bo tam pracują przystojnechłopaki. Z oporami się zgodziłem, bo nie lubię konkurencji (no comments,please). W jednym z kwartałów Mandalay, gdzieś między 78 i 79 ulicą (tutajulice mają numery, co nam znacznie ułatwiało poruszanie się po mieście!) znajdujesię kilka zakładów kowalskich (brzmi lekko dziwnie), gdzie produkowane sąpłatki złota. Przez 6 godzin kowal w jednostajnym rytmie z kawałka złota, któreotrzymuje na początek dnia, kuje ponad 1200 jego płatków. Proces jest dośćskomplikowany, bo najpierw wykuwa się złoty pasek (około 1,5cm szerokości), poczym powstają mniejsze paski wielokrotnie dzielone na mniejsze, rozdzielone,chyba bambusowymi przekładkami. Tak powstaje, jakby książeczka w którakilkukilogramowym młotem kowal uderza co kilka sekund. Łup, łup, łup. 6monotonnych godzin. Jeden kawałek złota – 1200 płatków. Grubości kilkumikronów. Wszystko odbywa się w jednym rytmie. 4 kowali. Panowie rzeczywiściezapracowani. Interes idzie bardzo dobrze, ale nie ze względu na turystów, aleprzeznaczenie tych płatków złota.


Po wizycie u kowali z 79 ulicy pojechaliśmy do MahamuniPaya, gdzie z wrażenia dostałem przynajmniej wypieków, żeby nie powiedzieć gorączki.To tutaj znajduje się jedno z najświętszych miejsc dla Birmańczów (taka naszaCzęstochowa). Ponad 4 metrowej wysokości posąg Buddy, który jak wierzą możemieć nawet 2000 lat. Ale to nie jest ważne jak stary jest ten posąg, aletradycja naklejania na cześć torsu płatków złota. I to dlatego „nasi” kowalemają „pełne ręce roboty”. Kierowca, który z nami był przejął się tym, że chcemyzobaczyć Mahamuni Paya. Buty zostawiliśmy już w samochodzie, żeby uszanowaćświęte miejsce. Ja dostałem „longi” – czyli spodnicę dla mężczyzn, Magdusiazostała poinstruowana, że nie może dalej iść, niż inne kobiety i musi zostać wpewnym momencie za barierką oddzielającą mężczyzn i kobiety.




Kierowca, razem z security od Buddy wzięli mnie za ręce,przeprowadzili przez grupę mnichów i przygotowali do wejścia na kilkumetrowypostument, abym dostąpił zaszczytu oklejenia torsu Buddy, kupionym wcześniejzłotem. Już mi ręce drżały ja stałem przed wąskim schodkami (wejście z bokuBuddy). Jak wszedłem na postument i stanąłem oko w oko z Buddą to absolutniezaniemówiłem. Widziałem, że nasz kierowca też był wzruszony więc podzieliłemsię płatkami złota z nim, za co mnie serdecznie później wyściskał. Sam momentwejścia to chwila skupienia. To tylko pewnie 8-10 schodków, ale jak się jużwejdzie na postument i zobaczy te tony złota na Buddzie, to robi to wrażenie.Blask jest niesamowity. To nie jest złoto z Rosji, czy Włoch, czy nawetBliskiego Wschodu. Tutaj złoto ma lekkie brązowe zabarwienie. Jest bardziejintensywne. Na pewno najwyższej próby. Niektórzy oceniają, że posąg jestobłożony ponad 25 centymetrowej grubości złotem. Ja nie mam wątpliwości, że takjest. Widziałem ogromne „skorupy” złota równomiernie rozłożone na całym ciele(z wyjątkiem twarzy) Buddy. Złoto nakłada się tak, że tworzą się niewielkie owalnewybrzuszenia. Każdy przy pomocy „przekładki” próbuje tak rozłożyć listek aby wzostał na figurze w całości.  Na podeściemoże być tylko kilka osób, po każdym darczyńcy złoto „dociska” nadzorca, tak abynie zmarnować żadnego kawałeczka. Po tych kilku minutach, pod opieką Buddy,dostałem gorączki.

Dzień zakończyliśmy wjazdem na wzgórze Mandalay. Na całeszczęście nie wspinaliśmy się ponad 300 metrów na boso, mimo tego, że takadroga została polecona w niebieskiej biblii, ale wjechaliśmy samochodem. Prawiena szczycie znów kierowca zabrał nam nasze sandały. Nie byłoby w tym niczegodziwnego, gdyby nie to, że na sam szczyt dojechaliśmy 3 schodami ruchomymi. Jaksię można było zorientować, dla niektórych odwiedzających była to pierwszaprzejażdżka. Muszę kolejny raz napisać, że nie rozumiem fenomenu oglądaniazachodu słońca. Znów nabraliśmy się na ogólno mandalayska psychozę oglądaniaczegoś co jest zawsze, powtarza się, będzie jutro, pojutrze i za tydzień i wdodatku co opisał Kopernik.

Zapomniałem napisać, że koniec świata nie nastąpił. I dobrzebo jesteśmy już w drodze do Bagan.