poniedziałek, 17 grudnia 2012

Raisefieber, czyli jak to inni przeżywają.

W drodze do Hong Kongu zastanawiałem się o czy m powinien być pierwszy wpis do bloga (oczywiście po prologu Magusi). Pomyślałem sobie, że powinienem odnieść się do zjawiska „raisefieber”. I to w dodatku w kontekście międzynarodowym. Rasiefieber polskiego turysty objawia się w tym , że jest zdenerwowany nie tylko przed podróżą, na czym to właściwie polega, ale w jej trakcie. No tak, ale dotyczy to każdego. No właśnie, polskiego turysty dotyczy to w sposób szczególny. No bo „my” jesteśmy Narodem Wybranym, a co za tym idzie nasze reisefieber musi być inne. Nasze narodowe reisefieber narasta wraz ze zbliżaniem się do granicy państwa. Narasta ono szczególnie na lotniskach sąsiadujących z Gdańskiem o wdzięcznych trzyliterowych skrótach: FRA i MUC. W piątek, jak wracałem z Frankfurtu do domu, miałem właśnie przykład tego, że wielu naszych rodaków przeżywa fakt rychłego spotkania z naszą kulturą polityczną a może nawet to, że już za chwilę nie będą musieli tęsknić za z kraje. Taki turysta ma reisebieber i mimo tego, że jest tylko 1,5h z do mu nadal się denerwuje, że coś nie tak pójdzie z podróżą. I ma rację. Polak w podróży ma zawsze rację! No i tym razem nie poszło. Samolot był opóźniony o prawie 2h. W takim przypadku nasz „statystyczny”( polski) turysta udaje się do sklepu wolnocłowego i kupuje alkohol. Na szczęście była promocja na Ballantines. Grupując siły (3 grupki po 3 sosoby), podróżujący polski turysta udaje się do takiego sklepu i dokonuje zakupu po 1 buteleczce na „trójkąt”. Po 6 Euro na osobę (niewiele drożej niż herbata). Szybkie owinięcie buteleczki w lokalną gazetę, lub też opicie „z gwinta” w okolicach toalety ułatwia kamuflaż. Aby znieczulić się i nie przyznać do reisefieber 3 trójkąty obaliły 3 buteleczki i w takim stanie 3 „doczłapały” się do samolotu. A ile było przy tym śmiechu. Radości. No oczywiście dla 9 osób, a nie pozostałych pasażerów. Na dodatek, na pokładzie turyści zostali dodatkowo znieczuleni. Ważne, że dzielnie poradzili sobie z reisefieber. Raisefieber turysty z Azji objawia się zupełnie czymś innym. Taki turysta musi być wszędzie pierwszy. Pierwszy do odprawy – więc szturcha się i przepycha. Pierwszy do gate-u – więc ustawia się w kolejce 15 minut przed boardingiem – bo a nuż uda się zająć lepsze miejsce. Pierwszy do toalety w samolocie. No i z tym był dzisiaj problem. Zrobiła się kolejka na 10 osób. (Znając tzw. Little’s Law można było łatwo obliczyć, że czas oczekiwania był dość długi). Dlatego też turysta z Azji biegał jak z pieprzem po pokładzie samolotu i próbował „wepchnąć” się do innej kolejki. Ostatecznie mnie się szybciej udało. Reisefieber takiego turysty polega także na tym, że zanim wsiądzie do jakiegokolwiek samolotu musi coś: zjeść, przekąsić, skonsumować, spróbować, podjeść. Najważniejsze, żeby było to na ciepło. Raiesefieber turysty z Rosji, które wczoraj zaobserwowaliśmy na lotnisku w Monachium, polega na czymś zupełnie innym. Objawia się to kompleksem, znanym nam z przeszłości, typowym dla nowobogackich. Tutaj dotyczy oczywiście „nowych Ruskich”. Taki turysta jest „nadziany”. Tzn. ma tyle gotówki, że waluty i nominały mu się mylą. Mylą mu się także składniki drinków, które zamawia. Mylą mu się też ilości. Jego raisefieber objawia się (lekkim) upojeniem alkoholowym. Klient, nie jest pod krawatem, więc jest bardziej awanturujący, wzbudza tym samym zainteresowanie służb lotniska. Wczoraj w bistro poszło o to, że nie mają już chipsów do piwa, ani orzeszków (zwanych ariechami). Reisefieber takiego turysty kończy się rachunkiem ponad 70Euro na 2 piwa i przygotowane dla niego 3 kanapki pokrojone tak cienko jak oczekiwane przez niego chipsy. Nieźle. Muszę się przyznać, że pierwszy raz od wielu lat ja też dostałem reisefieber. W sumie się cieszę, bo oznacza to, że nie wpadłem w rutynę i nie traktuję lotniska jako przystanku kolejki SKM. Ale moje raisefieber było inne. No tak, nie mogło być przecież normalne. Na 5 minut przed wyjściem z domu, dostałem gorączki, na moich bladych licach pojawiły się rumieńce, a dodatkowo ręce zaczęły się trząść. I tak dobrze, że początkowe objawy były tylko takie, a nie takie jak w mojej młodości – nieco dokuczliwe dla Rodziców, którzy nie byli w stanie wyjechać z parkingu przy bloku bez zatrzymania naszej Skody 105(?). Oszczędzę szczegółów. „Moje” raisefieber nie odpuściło także na lotnisku. Z definicji powinny być PRZED a nie W TRAKCIE. Wręcz przeciwnie. Nasiliło się po krótkiej wymianie zdań z tzw. ”życzliwą” odprowadzaczką na inny lot, która podeszła do mnie i sycząc zapytała: „ A pan jest pewien, że pan poleci? Ci co mieli wylądować w Gdańsku, są w Poznaniu przez tą mgłę”. Życzliwość tej „miłej” pani zainspirowała mnie do równie życzliwej odpowiedzi: „ jak pani chce lecieć to niech pani takiej ploty nie roznosi”. No nie udała mi się ta riposta, bo pani powiedziała, że ona tu tylko odprowadza. Moja raisefieber była przy mnie w Monachium. To przez nią uległem pokusom strefy wolnocłowej. Żeby nie było, że tylko ja uległem. Żona też. Moja raisefieber odpuściła dopiero w Hong Kongu. Zaczynamy urlop. Jeszcze tylko wpadniemy na 2 dni do Bangkoku …. I dawaj na Birmę. Czy reisefieber będzie ze mną codziennie? Mam nadzieję, że odpuści na jakiś czas;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz