środa, 19 grudnia 2012

Tańczyłem gangnam style w Ban(g)k(ok)u.




Wielokrotnie pisaliśmy, że kochamy Azję. Sam fakt, że byliśmy tutaj wielokrotnie to potwierdza i nie muszę chyba tego już udowadniać. Prze te kilkanaście lat nie tylko zmieniły się miasta i ich infrastruktura, ale także ludzie. Dzisiaj poczułem, że jestem stary i należę do innego pokolenia. Ale nie żeby mi z tym było źle. To jest fakt, który w pełni akceptuje. Co mnie skłoniło do takiej refleksji? Całe to otoczenie, w którym się znaleźliśmy. Mieszkamy w samy centrum Bangkoku. Plac Siam. Miejsce o tyle ciekawe, że skupia wokół siebie przynajmniej 4 ogromne kilkupiętrowe centra handlowe i biznesowe. Setki restauracji. Jedno z nich to wielopiętrowe targowisko, w którym godzinne przebywanie utwierdziło mnie w przekonaniu, że Europa jest zacofana, a ja nie mam już dwudziestu lat. Na tysiącach metrów kwadratowych jest usytuowanych kilka tysięcy budek, stanowisk, straganów, w których sprzedawane są gadżety IT. Ale nie są to zwykłe gadżety IT. Tu tylko są te, które w nazwie mają coś z „i-…”; czyli iPad, iPhone, iPod, Iwatch, iHome etc… Tutaj z wypiekami na twarzach lokalni i turyści kupują takie rzeczy, o których w Europie się nam nawet nie śni. Były więc stoiska sprzedające kilka tysięcy wzorów różnych (oryginalnych i podrobionych) etui na sprzęty „i-…”, same sprzęty „i-…”, kable do sprzętów „i-…”, lub uchwyty do kabli do sprzętów „i-…”. W Europie, każdy zmienia sprzęt, tutaj chyba nie można by nadążyć, dlatego też nowe pokolenie TYLKO kupuje gadżety podkreślające unikalność swojego sprzętu „i-...”. Istny czad.



Dzisiaj postanowiliśmy odświeżyć pamięć. Pojechaliśmy sobie przypomnieć jak wygląda Wat Pho. I jakieś było nasze zdziwienie (?), że leżący budda nadal leży i jest po prostu piękny! Lśni złotem. Ma niesamowite stopy… a ich podeszwy są nadal z masy perłowej. Cudo, cudo, cudo. Gdyby nie to, że było południe i pewnie 36C w cieniu pewnie byśmy tam byli dłużej. A tak, jak większość turystów skończyliśmy oglądanie w pobliskiej restauracji jedząc lokalny makaron.


Po południ zaliczyliśmy masaż stóp. Gdyby nie to, że żona cały czas chciała ze mną rozmawiać o „życiu”, to pewnie bym zasnął. No może przesadzam, bo pan masażysta przyłożył się niezwykle. Nie tylko, że maltretował mnie małym bambusowym patyczkiem (wyobraźcie sobie jak ktoś przez kilkanaście minut stopy „masuje” tylko tym). Jezu, jaki odlot! Na koniec postanowił się nam mnie wyżyć. I przez kolejne 5 minut obijał mnie łokciami po plecach wrzeszcząc do mnie: „stress mister, stress mister… not good mister”. W stresie to ja byłem wieczorem, ale na pewno nie w trakcie masażu. No ale o tym nie wiedziałem, więc traktuję pana jak proroka.



Wpadliśmy do banku. Od czasu do czasu, ale widać, że tutaj dość często, trzeba zapoznać się z systemem bankowym. Do banków mam zawsze sentyment, a szczególnie do takich z szybami pancernymi. Zobaczyłem na ulicy kantor, z taką taki właśnie szybą. Swoją dość dużą głowę włożyłem w dość szeroką szparę ochoczo zachęcając panią na zapleczu do obsługi. Okazało się jednak, że pani nie ma, ale zapraszają mnie do banku. Obsługa i security pomogli mi wyjąć głowę. Już było wesoło. Wewnątrz oddziału, po wymianie w głośnikach zabrzmiał globalny przebój. Wspólnie z obsługą banku odtańczyliśmy znany wszystkim utwór wokalisty o dźwięcznym pseudonimie PSY. W kilka osób wykonaliśmy gangnam style. Dostaliśmy dobry kurs to trochę rozrywki się im (nam) też należało.


Wieczorem wymyśliliśmy, że idziemy się najeść. Tak jakbyśmy w ciągu dnia mało już zjedli. Ale w Azji trzeba jeść. 5 razy dziennie przynajmniej. Jest szansa, że może schudnę? Hmm. Nie wiem właściwie jak to ująć, ale przydarzyło nam coś o czym czytaliśmy w przewodnikach i jako podróżnicy mieliśmy nadzieje, że nie doświadczymy. Najpierw facet z tuk-tuka był niezwykle miły. Miał jakieś ADHD. Ostrzegał nas przed oszustami i zaproponował, że podwiezie nas niedaleko do knajpki. Pytał w jakim hotelu mieszkamy i za ile. Opowiadał o strasznym jedzeniu na ulicy i czyhających boleściach żołądkowych! To była klasyczna ustawka, w knajpie z różnymi cenami dla obcokrajowców. Było smacznie, ale bez przesady. Tym bardziej, że zamiast romantycznego miejsca siedzieliśmy w seafood restaurants, pod linią szybkiej kolei. Niby tutaj to dość normalne. Miła wizyta skończyła się awanturą, pokazywaniem środkowego palca, wzywaniem policji etc. Zdołaliśmy tylko ostrzec innych turystów, którzy zostali przywiezieni innymi taksówkami. Nic to. Damy radę. Wygląda na to, że jutro też odtańczę gangnan style.
Nie możemy się doczekać wylotu do Birmy. Jeszcze jeden dzień.
Posted by Picasa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz