Wylądowaliśmy w Heho. Air KBZ szczęśliwie nas dowiozło.
Serwis na pokładzie zupełnie jak w Lufthansie na trasie do Monachium. Świeże
ciasteczko francuskie, do wyboru liczne napitki niealkoholowe, chusteczki odświeżające.
No, no. ATR się sprawdził i szczęśliwie wylądowaliśmy niedaleko jeziora Inle.
Po szybkiej zmianie kierowców. Jeden już prawie z nami odjeżdżał jakąś japońską
marką z pełną klimatyzacją, skórzanymi siedzeniami i automatem. Jednak jak się
zapytaliśmy czy na pewno wie gdzie nas ma zawieść, to nas wyrzucił i przekazał
innemu koledze, który raczej nie mówił w języku nam znanym za to z
przyjemnością zawiózł nas do Pindaya. Nawet na początku drogi piałem z zachwytu
jakie tu są super drogi, ale jak zobaczyłem rozbity dwa dni wcześniej samolot
Air Bagan (my nimi nie latamy), tuż przy lotnisku, to mi mina nieco zrzedła.
Dwie godziny drogi, 1 przystanek i dojechaliśmy do Pindaya.
Kolejnego miejsca kultu Buddy. Na szczęście, jak to w Azji, ludzie lubią sobie
ułatwiać sprawę, więc nie musieliśmy na boso wędrować po kilkuset schodach. Tak
jak wszyscy zostaliśmy podwiezieni pod jaskinię. Tylko jeszcze winda (co za
interesujący pomysł) kilka schodków, 2$, zrzut sandałków i wdrapaliśmy się do
niezwykłego miejsca. Nie tylko dlatego, że była to jaskinia ze stalaktytami,
ale przede wszystkim dlatego, że w jej wnętrzu zgromadzono kilka tysięcy
rzeźbionych w kamieniach figur Buddy. Wykorzystując zakamarki stworzono
labirynty, sekcje, kwartały z różnymi posągami. Wiele z nich miało swoich sponsorów.
O dziwo rozpoznaliśmy bardzo dużo z Rosji. Jedyną wadą tego miejsca było to, że
w strasznej wilgoci chodziliśmy po chodniczkach a la sztuczna trawa więc
odczucia były raczej nieprzyjemne. Na początku dziwiliśmy się, że turyści kupują
sobie chusteczki nasączane i intensywnie czyszczą swoje białe podeszwy, po czym
to samo zrobiliśmy. Brrrr było to obrzydliwe…
Kolejne 2 godziny i dojechaliśmy do hotelu. Tutaj, o dziwo,
powitała nas Europejka. Nie byliśmy w stanie rozpoznać akcentu dopiero przy
wyjeździe okazało się, że jest to Niemka z Lipska. My się nie dziwimy, że ona
tutaj wylądowało, bo można się tu zakochać w miejscach i ludziach. Szybko
wybraliśmy się do wioski. Jak sobie przypomnę naszą podróż po Indiach, gdzie
strach było wyjść samemu gdziekolwiek, to nie mogę uwierzyć, że tutaj, tak po
prostu, prawie o zmierzchu bez żadnego strachu chodziliśmy po całej ogromnej
wsi. Zaczepialiśmy lokalesów wykrzykując :mingalabar jednocześnie opowiadając
na ich zaczepki. Była pełnia, więc mnóstwo osób zebrało się na „centralnym” placu
gdzie motorowerzyści „przeskakiwali” przez przeszkody, czyli inne maszyny.
Niby nic tego dnia specjalnego się nie stało. Niby nic nas
nie miało zdziwić. A jednak. Zostaliśmy na kolacji w hotelu, co nam się często
nie zdarza, bo wolimy popierać tubylców. We wsi nie bardzo było gdzie zjeść, a
do dużego miasta Nguyeneshwe był kawał drogi i każdy miał ochotę nas podwieźć,
ale za cenę 30$, co wydawało nam się trochę z kosmosu. (W ogóle jedna rzecz,
która nas tutaj zaskakuje to ceny transportu. Niebotyczne!). Niemka poradziła
nam, żebyśmy skorzystali z gorących źrodeł…które mają także w naszym hotelu.
Dodatkowo to co nas zachwyciło w hotelu to wybór win. Lokalnych. Birmańskich.
Czy ktoś kiedyś o nich słyszał? Wybór Muskat Savinion był absolutnie strzałem w
dziesiątkę! Ululaliśmy się tak, że prawie nas musieli wyprowadzić z
restauracji. Następnego dnia zaprzyjaźniona Niemka stwierdziła: tak tak cała
obsługa widziała, że się świetnie bawiliście! No jasne, że widziała, bo ostatni
wyszliśmy z restauracji, kiedy „ci inni” goście” spali już sobie smacznie w
swoich łóżeczkach. Kolejne wieczory, to kolejne buteleczki. Wygląda na to, że
będziemy dość często popierać krajowy przemysł winiarski, który rozwinął się
tutaj dopiero po 1995 roku i przyjeżdzie jednego Niemca nad jezioro Inle. Jest
chyba więcej fanów tego wyrobu, bo nawet na lotnisku w Heho, co nas absolutnie
powaliło, jest ” wine bar”, gdzie oprócz przedniego wina serwują kawę z
ekspresu. Stwierdziliśmy jednak, że picie expresso machiato byłoby lekką
ekstrawagancją. Lotnisko w Heho to takie miej więcej lotnisko jak w Gdańsku w
latach 70, z tą różnicą, że toalety tutaj nie są europejskie.
Przyjechaliśmy na nad jezioro Inle, z powodu jeziora.
Oczywiście. Jest ogromne. Ponad 15 mil długości 8 mil szerokości. Wystarczy
wpisać do Google: Birma, a natychmiast wyskakują zdjęcia tego miejsca. A raczej
łowiących rybaków, którzy mają dość unikatowy (jak mówią na skalę światową) sposób
prowadzenia łodzi. Wiosła nie tylko trzymają w rękach, ale wspomagają się
nogami. To wygląda nieco komicznie, ale ma sens. „Pchnięcie” wiosła wzmocnione
jest przez wykop owiniętej wokół niego nogi. Na tyle jest to charakterystyczny
sposób sterowania łodzią, że na jeziorze pojawili się „podrobieni” rybacy,
którzy za kilka kyatów pozują do zdjęć (bo właściwie każdy przyjeżdża tutaj dla
tego JEDNEGO ujęcia). Na każdej łodzi jeden rybak, zarzucający sieci i
zbierający ryby do charakterystycznych ogromnych koszy, które niekiedy służą do
ich połowu.
Do samego jeziora prowadzą bardzo długie, nawet kilkukilometrowe
kanały, dobrze utrzymane, o szerokości nie większej niż 1 łodzi. Ciekawe jak to
było możliwe, że kilka razy udało nam się minąć łodzie płynące pełną prędkością
bez zderzenia z nimi.
Jak wszędzie, życie zawsze toczy
się wokół wody. Wokół jeziora byliśmy na lokalnym targu. Jest to zawsze nasze ulubione miejsce, a że turystów było
niewielu było tam jeszcze bardziej ciekawie. Na mnie największe wrażenie
zrobiła, nieuchwycona przez naszego cudownego fotografa rodzinnego, babcia z
jednym zębem. Jedynką lewą. Lekka licówka Gradia na nią i działąnia implantologia
pewnie by się też przydały. Na targu było wszystko: apteka z lekko
przeterminowanymi lekami. Byli rzeźnicy, którzy tak rąbali mięso, że świeża
krew rozbryzgiwała się na kupujących. Byli piekarze (moi ulubieni) sprzedający chlebki
ryżowe o różowym zabarwieniu po 10 sztuk nadziane na bambusowe patyki. Były
herbaciarki, które doradziły nam jaka będzie lepsza herbata, pokazując która
jest droższa i dlaczego. Byli też producenci betela, ale także producentki
cygar. Raj dla palaczy. 10 sztuk 2 PLN! Nie odważyliśmy się ich spróbować.
Moimi ulubionymi sprzedawcami zostały „rybaczki”, czyli żony rybaków. Ryby
sprzedawały w zestawach po 2,4 lub 6. Wszystkie zawieszone na bambusowych
sznurkach. Nie wyglądały na świeże, ale pewnie były.
Na Inle wpadaliśmy do kilku typowo turystycznych miejsc. Nie
dało się tego uniknąć i nawet próby komunikacji (gestykulacji) z naszym sternikiem zakończyły się fiaskiem. Kuźnia –
odbębniona. Mieliśmy wrażenie w niej, że to jest absolutnie na pokaz, tym
bardziej, że wszystkie „wyroby” były identyczne, jak te dostępne w promieniu
kilkudziesięciu kilometrów. Złotnik, srebrnik próbował nas oczarować procesem rozpuszczania
srebra i tworzenia długich sztabek. Hmmm, jakby nie wiedział, że my z kraju
srebra. W sumie po wyjściu od nich zastanawialiśmy się na czym oni robią główny
interes, bo niewielu turystów kupuje u nich cokolwiek. Wpadliśmy do papierni. To
nawet fajne miejsce, ale co zrobić z kawałkiem papieru? No chyba, że
chcielibyśmy parasolki. Ale nawet w Polsce nie używamy. A szczególnie
słonecznych;) Jedynym autentycznym miejscem pracy była chyba tkalnia, gdzie na
kilkudziesięciu krosnach panie „ostro” tkały z jedwabiu, bambusa a nawet z pędów
lotosu… co było naprawdę interesujące. Wsparliśmy lokalną przedsiębiorczość,
jak większość turystów w tym przystojny Włoch, który co chwilę podbiegał do
mojej żonki i pytał się czy mu dobrze w tym fularze, szaliczku … i w ogóle
kolorach. No niestety było mu dobrze, a ja ostentacyjnie odmówiłem przyjęcia
podarku w postaci jedwabnego szaliczka. Na znak protestu. Niech się facet
ubiera w Benk-u i zostawi nas w spokoju (to znaczy żonę)!
Takie normalne życie
na jeziorze można oczywiście podpatrzeć poza turystycznym szlakiem. Nie do
końca nam się to udało, ale i tak widzieliśmy pływające ogrody na których uprawiane
są warzywa.
Nasz trzeci dzień na Inle nie należał do najlepszych, mimo
tego, że zaczął się świetnie. Śniadanko, jajeczko smażone na toście, croissant,
dżemik ze slow food. Wszystko cudnie, pięknie. No ale potem się zaczęło.
Poczuliśmy zatrucie cudownie wysmażonym, a może bardziej niedosmażonym śniadaniem.
Mimo takie sytuacji, stwierdziłem, że twardym trzeba być więc zaproponowałem
kilkukilometrową trasę rowerową wokół jeziora. Żona, jako nasz trener sportowy
nawet się zdziwiła, że tak ochoczo zacząłem pedałować. Po kilku kilometrach
wymiękłem. Prawie padłem, nie tylko z gorąca. Magda się jeszcze jakoś trzymała, ale jak już dojechaliśmy,
doczłapaliśmy się do Nguyenshwe, to już było ciężko. Na szczęście wpadliśmy na
pomysł, żeby wrócić z rowerami łódką. I dzięki temu to mogłem napisać ten
tekst. Potem tylko zestaw obowiązkowy: lanzul, scopolan, loperadmid, esentiale
forte, codipar, sól na odwodnienie, woda z cyrtyną, banan… wróciliśmy do
żywych;)
Teraz party time! Lecimy do Ngapali na Sylwestra!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz