poniedziałek, 31 grudnia 2012

Birmańskie Savignon nad jeziorem Inle.


Wylądowaliśmy w Heho. Air KBZ szczęśliwie nas dowiozło. Serwis na pokładzie zupełnie jak w Lufthansie na trasie do Monachium. Świeże ciasteczko francuskie, do wyboru liczne napitki niealkoholowe, chusteczki odświeżające. No, no. ATR się sprawdził i szczęśliwie wylądowaliśmy niedaleko jeziora Inle. Po szybkiej zmianie kierowców. Jeden już prawie z nami odjeżdżał jakąś japońską marką z pełną klimatyzacją, skórzanymi siedzeniami i automatem. Jednak jak się zapytaliśmy czy na pewno wie gdzie nas ma zawieść, to nas wyrzucił i przekazał innemu koledze, który raczej nie mówił w języku nam znanym za to z przyjemnością zawiózł nas do Pindaya. Nawet na początku drogi piałem z zachwytu jakie tu są super drogi, ale jak zobaczyłem rozbity dwa dni wcześniej samolot Air Bagan (my nimi nie latamy), tuż przy lotnisku, to mi mina nieco zrzedła.

Dwie godziny drogi, 1 przystanek i dojechaliśmy do Pindaya. Kolejnego miejsca kultu Buddy. Na szczęście, jak to w Azji, ludzie lubią sobie ułatwiać sprawę, więc nie musieliśmy na boso wędrować po kilkuset schodach. Tak jak wszyscy zostaliśmy podwiezieni pod jaskinię. Tylko jeszcze winda (co za interesujący pomysł) kilka schodków, 2$, zrzut sandałków i wdrapaliśmy się do niezwykłego miejsca. Nie tylko dlatego, że była to jaskinia ze stalaktytami, ale przede wszystkim dlatego, że w jej wnętrzu zgromadzono kilka tysięcy rzeźbionych w kamieniach figur Buddy. Wykorzystując zakamarki stworzono labirynty, sekcje, kwartały z różnymi posągami. Wiele z nich miało swoich sponsorów. O dziwo rozpoznaliśmy bardzo dużo z Rosji. Jedyną wadą tego miejsca było to, że w strasznej wilgoci chodziliśmy po chodniczkach a la sztuczna trawa więc odczucia były raczej nieprzyjemne. Na początku dziwiliśmy się, że turyści kupują sobie chusteczki nasączane i intensywnie czyszczą swoje białe podeszwy, po czym to samo zrobiliśmy. Brrrr było to obrzydliwe…

Kolejne 2 godziny i dojechaliśmy do hotelu. Tutaj, o dziwo, powitała nas Europejka. Nie byliśmy w stanie rozpoznać akcentu dopiero przy wyjeździe okazało się, że jest to Niemka z Lipska. My się nie dziwimy, że ona tutaj wylądowało, bo można się tu zakochać w miejscach i ludziach. Szybko wybraliśmy się do wioski. Jak sobie przypomnę naszą podróż po Indiach, gdzie strach było wyjść samemu gdziekolwiek, to nie mogę uwierzyć, że tutaj, tak po prostu, prawie o zmierzchu bez żadnego strachu chodziliśmy po całej ogromnej wsi. Zaczepialiśmy lokalesów wykrzykując :mingalabar jednocześnie opowiadając na ich zaczepki. Była pełnia, więc mnóstwo osób zebrało się na „centralnym” placu gdzie motorowerzyści „przeskakiwali” przez przeszkody, czyli inne maszyny.

Niby nic tego dnia specjalnego się nie stało. Niby nic nas nie miało zdziwić. A jednak. Zostaliśmy na kolacji w hotelu, co nam się często nie zdarza, bo wolimy popierać tubylców. We wsi nie bardzo było gdzie zjeść, a do dużego miasta Nguyeneshwe był kawał drogi i każdy miał ochotę nas podwieźć, ale za cenę 30$, co wydawało nam się trochę z kosmosu. (W ogóle jedna rzecz, która nas tutaj zaskakuje to ceny transportu. Niebotyczne!). Niemka poradziła nam, żebyśmy skorzystali z gorących źrodeł…które mają także w naszym hotelu. Dodatkowo to co nas zachwyciło w hotelu to wybór win. Lokalnych. Birmańskich. Czy ktoś kiedyś o nich słyszał? Wybór Muskat Savinion był absolutnie strzałem w dziesiątkę! Ululaliśmy się tak, że prawie nas musieli wyprowadzić z restauracji. Następnego dnia zaprzyjaźniona Niemka stwierdziła: tak tak cała obsługa widziała, że się świetnie bawiliście! No jasne, że widziała, bo ostatni wyszliśmy z restauracji, kiedy „ci inni” goście” spali już sobie smacznie w swoich łóżeczkach. Kolejne wieczory, to kolejne buteleczki. Wygląda na to, że będziemy dość często popierać krajowy przemysł winiarski, który rozwinął się tutaj dopiero po 1995 roku i przyjeżdzie jednego Niemca nad jezioro Inle. Jest chyba więcej fanów tego wyrobu, bo nawet na lotnisku w Heho, co nas absolutnie powaliło, jest ” wine bar”, gdzie oprócz przedniego wina serwują kawę z ekspresu. Stwierdziliśmy jednak, że picie expresso machiato byłoby lekką ekstrawagancją. Lotnisko w Heho to takie miej więcej lotnisko jak w Gdańsku w latach 70, z tą różnicą, że toalety tutaj nie są europejskie.

Przyjechaliśmy na nad jezioro Inle, z powodu jeziora. Oczywiście. Jest ogromne. Ponad 15 mil długości 8 mil szerokości. Wystarczy wpisać do Google: Birma, a natychmiast wyskakują zdjęcia tego miejsca. A raczej łowiących rybaków, którzy mają dość unikatowy (jak mówią na skalę światową) sposób prowadzenia łodzi. Wiosła nie tylko trzymają w rękach, ale wspomagają się nogami. To wygląda nieco komicznie, ale ma sens. „Pchnięcie” wiosła wzmocnione jest przez wykop owiniętej wokół niego nogi. Na tyle jest to charakterystyczny sposób sterowania łodzią, że na jeziorze pojawili się „podrobieni” rybacy, którzy za kilka kyatów pozują do zdjęć (bo właściwie każdy przyjeżdża tutaj dla tego JEDNEGO ujęcia). Na każdej łodzi jeden rybak, zarzucający sieci i zbierający ryby do charakterystycznych ogromnych koszy, które niekiedy służą do ich połowu.

Do samego jeziora prowadzą bardzo długie, nawet kilkukilometrowe kanały, dobrze utrzymane, o szerokości nie większej niż 1 łodzi. Ciekawe jak to było możliwe, że kilka razy udało nam się minąć łodzie płynące pełną prędkością bez zderzenia z nimi.

Jak wszędzie, życie zawsze toczy się wokół wody. Wokół jeziora byliśmy na lokalnym targu. Jest to zawsze  nasze ulubione miejsce, a że turystów było niewielu było tam jeszcze bardziej ciekawie. Na mnie największe wrażenie zrobiła, nieuchwycona przez naszego cudownego fotografa rodzinnego, babcia z jednym zębem. Jedynką lewą. Lekka licówka Gradia na nią i działąnia implantologia pewnie by się też przydały. Na targu było wszystko: apteka z lekko przeterminowanymi lekami. Byli rzeźnicy, którzy tak rąbali mięso, że świeża krew rozbryzgiwała się na kupujących. Byli piekarze (moi ulubieni) sprzedający chlebki ryżowe o różowym zabarwieniu po 10 sztuk nadziane na bambusowe patyki. Były herbaciarki, które doradziły nam jaka będzie lepsza herbata, pokazując która jest droższa i dlaczego. Byli też producenci betela, ale także producentki cygar. Raj dla palaczy. 10 sztuk 2 PLN! Nie odważyliśmy się ich spróbować. Moimi ulubionymi sprzedawcami zostały „rybaczki”, czyli żony rybaków. Ryby sprzedawały w zestawach po 2,4 lub 6. Wszystkie zawieszone na bambusowych sznurkach. Nie wyglądały na świeże, ale pewnie były.
Na Inle wpadaliśmy do kilku typowo turystycznych miejsc. Nie dało się tego uniknąć i nawet próby komunikacji (gestykulacji) z naszym  sternikiem zakończyły się fiaskiem. Kuźnia – odbębniona. Mieliśmy wrażenie w niej, że to jest absolutnie na pokaz, tym bardziej, że wszystkie „wyroby” były identyczne, jak te dostępne w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Złotnik, srebrnik próbował nas oczarować procesem rozpuszczania srebra i tworzenia długich sztabek. Hmmm, jakby nie wiedział, że my z kraju srebra. W sumie po wyjściu od nich zastanawialiśmy się na czym oni robią główny interes, bo niewielu turystów kupuje u nich cokolwiek. Wpadliśmy do papierni. To nawet fajne miejsce, ale co zrobić z kawałkiem papieru? No chyba, że chcielibyśmy parasolki. Ale nawet w Polsce nie używamy. A szczególnie słonecznych;) Jedynym autentycznym miejscem pracy była chyba tkalnia, gdzie na kilkudziesięciu krosnach panie „ostro” tkały z jedwabiu, bambusa a nawet z pędów lotosu… co było naprawdę interesujące. Wsparliśmy lokalną przedsiębiorczość, jak większość turystów w tym przystojny Włoch, który co chwilę podbiegał do mojej żonki i pytał się czy mu dobrze w tym fularze, szaliczku … i w ogóle kolorach. No niestety było mu dobrze, a ja ostentacyjnie odmówiłem przyjęcia podarku w postaci jedwabnego szaliczka. Na znak protestu. Niech się facet ubiera w Benk-u i zostawi nas w spokoju (to znaczy żonę)!

Takie normalne życie na jeziorze można oczywiście podpatrzeć poza turystycznym szlakiem. Nie do końca nam się to udało, ale i tak widzieliśmy pływające ogrody na których uprawiane są warzywa.

Nasz trzeci dzień na Inle nie należał do najlepszych, mimo tego, że zaczął się świetnie. Śniadanko, jajeczko smażone na toście, croissant, dżemik ze slow food. Wszystko cudnie, pięknie. No ale potem się zaczęło. Poczuliśmy zatrucie cudownie wysmażonym, a może bardziej niedosmażonym śniadaniem. Mimo takie sytuacji, stwierdziłem, że twardym trzeba być więc zaproponowałem kilkukilometrową trasę rowerową wokół jeziora. Żona, jako nasz trener sportowy nawet się zdziwiła, że tak ochoczo zacząłem pedałować. Po kilku kilometrach wymiękłem. Prawie padłem, nie tylko z gorąca. Magda się  jeszcze jakoś trzymała, ale jak już dojechaliśmy, doczłapaliśmy się do Nguyenshwe, to już było ciężko. Na szczęście wpadliśmy na pomysł, żeby wrócić z rowerami łódką. I dzięki temu to mogłem napisać ten tekst. Potem tylko zestaw obowiązkowy: lanzul, scopolan, loperadmid, esentiale forte, codipar, sól na odwodnienie, woda z cyrtyną, banan… wróciliśmy do żywych;)

Teraz party time! Lecimy do Ngapali na Sylwestra!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz