Bagan to absolutnie cudownie magiczne miejsce. Podobno Marco
Polo, który tutaj był, albo go nie było, powiedział, że jest to jedno z
najpiękniejszych miejsc na świecie. Trudno się z tym niezgodzie, wg. nas nie
mylił się. Na obszarze kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych między IX i XIII
wiekiem, w ciągu prawie 230 lat wybudowano pagody, świątynie, stupy i
klasztory. Tak naprawdę to nie wiadomo dlaczego państwo w Baganie tak podupadło
prawie pod koniec 1280 roku, że nasłane hordy Mongołów z łatwością wymordowały
ludność i ograbiły te tereny ze skarbów
(pewnie głównie ze złota, które tu było i jest!). Co ciekawe 2 dni jeżdżenia po
świątyniach absolutnie nas nie wykończyły. Taksówkarz i jednocześnie przewodnik,
który (mówił, że) studiował historię potrafił powiedzieć kilka zdań o każdej z
kilkudziesięciu odwiedzonych przez świątyń. Ponieważ budowane były w różnych
latach wyraźnie było widać różnice w stylu i materiałach (od kamieni do idealnie
wyprofilowanych cegieł). Po najsilniejszym trzęsieniu ziemi w tych okolicach w
1975 roku, wszystkie uszkodzone świątynie bardzo dobrze odrestaurowano. Nie
wiemy jak to się mogło stać, że WSZYSTKO zostało odbudowane, a ślady trzęsienia
ziemi zaznaczone są na budynkach przez nieco inny kolor zastosowanego materiału.
Oszczędzę opisu każdej świątyni. Nie tylko dlatego, że nie jestem historykiem,
ale także dlatego, że nasz przewodnik miał lekką wadę wymowy, żuł betel, nie
znał wszystkich słów po angielsku, więc nie do końca pamiętamy co oglądaliśmy.
Czasami dochodziło do lekko komicznych sytuacji, gdzie oboje z Magdusią, po 4
minutowym wstępie dot. np. pagody, upewnialiśmy się, że oboje (nie) rozumiemy,
co pan powiedział. Niebieska biblia tym razem została wykorzystana do szybkiego
uzupełnienia niezbędnej wiedzy.
Po kilku tygodniach rozłąki z krajem (mimo Internetu i
informacji co kto o kim powiedział i co o nim myśli) turysta marzy (lub nie
marzy) o spotkaniu Trzeciego Stopnia z rodakami na obczyźnie. Takie spotkanie
albo kończy się przyjacielską wymianą informacji na temat kosztów, miejsc gdzie
nas oszukali, ogólnego niezadowolenia, że tutaj nikt nie wie o Wałęsie, Papieżu
i Koperniku, a przecież dzięki nim to my TUTAJ jesteśmy i Birma dobrobytem stoi.
Są też spotkania, które kończą się zupełnie inaczej. W tych przypadkach,
turyści są zadowoleni i zachwyceni (a mamy taki przykład z Turcji…kto czyta to
wie o co chodzi;)). Niestety nie jest nam dane tutaj (jeszcze) spotkać rodaków
i ponarzekać lub pozachwycać się razem. Ale są inne sytuacje gdzie możemy
(nawet) pokazać że jesteśmy Polakami! Możemy także pokazać jaki mamy stosunek
do sprzedaży bezpośredniej. Avon i Amway działają w Polsce, to nam daje
możliwość doświadczenia jakie są relacje między Polakami i lokalnymi
sprzedawcami.
Spotkanie ze sprzedawcą zazwyczaj odbywa się to pod
świątynią lub w samej świątyni. W Baganie w którym jest ich kilka tysięcy,
pewnie ponad 2000, to nie jest problem. Wiadomo, jak jest jakieś interesujące
miejsce (co ciekawe zawsze na szlaku, po drodze etc…) to znajdzie się miły
sprzedawca, który ma ochotę coś nam sprzedać. Ja się w ogólne nie dziwię, bo
ostatecznie jestem „ze sprzedaży” więc z przyjemnością obserwuję stosowane
tutaj techniki. Można je podzielić na: konsultacyjne i namolne. Dominują konsultacyjne.
Jest zawsze pytanie o to skąd jesteśmy, czy nam się podoba, jak długo jesteśmy
w Baganie i czy mamy rodzinę i dzieci. To ostatnie determinuje ofertę. Bo może
to być pudełeczko z laki albo obrazek malowany piaskiem. Podobno każdy z nich
malowany jest przez 3 dni i to jest ręczna robota. Ja się na malunkach za
bardzo nie znam (Jezu nie lubię malarstwa… zawsze wolałem rzeźbę, a zaczęło się
to jak zobaczyłem człowieka myślącego Rodin’a w Paryżu w latach
…osiemdziesiątych). Nie wydaje mi się jednak, że trwa to tak długo, bo jakoś
tak się składa, że każdy ma absolutnie identyczny wzór, i co jeszcze bardziej
interesujące, takie same kolory. Wygląda na to, że piasek wszędzie jest taki
sam, a barwniki kupowane są w jakimś lokalnym dyskoncie. Jeden z namolnych
sprzedawców o godzinie 05:46, jeszcze długą chwilę przed wschodem słońca, jak
wspinaliśmy się na jedną z wyższych pagod, żeby zobaczyć to co każdy turysta
rano ogląda i się dziwi, że to następuje doprowadził nas do łez. Ni w pięć ni w
dziewięć, po przedstawieniu oferty pięknych obrazków i zdjęciu butów przed
wspinaniem po dziesiątkach schodów wyskoczył do nas z porannym tekstem.
Częściowo po angielsku: kupcie u mnie artystyczne obrazki, a częściowo po
polsku: u mnie taniej jak w Biedronce! Jezus Maria, na końcu świata ktoś o tej
porze krzyczy: TANIEJ NIŻ w BIEDRONCE. Nie byliśmy w stanie się wspinać. W
dodatku widząc nas pokładających się ze śmiechu zawołał po polsku: POWOLI,
POWOLI…
Na turystycznym szlaku spotkaliśmy nie tylko fanów
Biedronki, ale także zbieraczy. Zbieraczy - numizmatyków. Jeden z nich miał
absolutnie imponujące zbiory. Banknoty z kilkudziesięciu krajów świata takich
jak: Ekwador, Katar, Ghana, Nowa Zelandia etc... Ale wśród nich był i taki,
który spokojnie mógłby ucieszyć nie jednego zbieracza w Polsce. 500 złotych
starych z Kościuszką. Nieźle. Spotkaliśmy też dwóch chłopaków, którym, jak
podejrzewamy, niezwykle zdyscyplinowani turyści z Polski z jednego z biur
podróży wcisnęli kilkanaście złotych w gotówce. Aby uchronić ich przez często
zmieniającym się kursem walut wymieniliśmy im z powrotem na kyat-y. Może jednak
rodacy powinni rozdawać banknoty numizmatykom a zwykłym ludziom ich nie
wciskać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz