sobota, 22 grudnia 2012

Nie wpuszczać Gesslerowej do Birmy!



Generalnie jestem za swobodą podróżowania. Każde ograniczenie z tym związane traktuję jako pogwałcenie prawa człowieka do swobodnego przemieszczania się. Lubię jak jedziemy gdzieś i JUŻ nie musimy ubiegać się o wizę. Lądując w Bangkoku Magdusia zadała mi pytanie czy my w ogóle mamy wizę do Tajlandii. Wpadłem w kilkusekundową panikę i zacząłem zastanawiać się, czy jako osoba odpowiedzialna za logistykę czegoś nie zapomniałem. Uff. Nie potrzebujemy już wiz do Tajlandii. Do Birmy nadal. Jak je załatwić…i co się dzieje z przesłaną gotówką – to inna historia.
Siedząc sobie dzisiaj w czasie lunchu pomyślałem o naszej polskiej rzeczywistości. Nie w kontekście obecnie panujących „u Was” temperatur, ale bardziej w kontekście przyjemności kulinarnych. A w szczególności wegetariańsko kulinarnych. Od wielu lat na pytanie czy wolę mięso na obiad, czy coś bezmięsnego moja żona słyszy: ja wolę coś bezmięsnego. I może po mnie nie widać, to lubię coś wegetariańskiego lub nawet wegańskiego (wszystko co jest spadziowe też, ale dobrej jakości!). Ile razy jesteśmy w Azji to przechodzę na kilkunastodniową dietę wegetariańską przede wszystkim ze względu na dostępne tutaj smaki i zapachy przypraw. Oczywiście jest też aspekt zdrowotny!

 
We wcześniej wspomnianym przewodniku Lonely Planet znaleźliśmy sugestie dotyczące restauracji o dźwięcznej nazwie: Marie – Min. Oprócz 3 zdań dot. ceny poszczególnych dań zainteresowaliśmy się tym, że jest tam serwowana kuchnia wegetariańska. Niektórzy może kojarzą to z polskim „Bio Way” etc.. ale nie ma to absolutnie nic z ROZGOTOWANYMI i ROZMRAŻANYMI potrawami tam oferowanymi.


Na wąskiej uliczce z dala od ruchu i harmidru centrum Mandalay, na niewielkim poddaszu domu, gdzie na parterze znajduje się kuchnia a obok niej sklep z tzw. ”antykami”, czyli moimi ukochanymi drewnianymi rzeźbami, jest tylko 7 wąskich stolików. Idealne miejsce dla „kuchennych rewolucji” MG. No bo do (prawie) do wszystkiego można się przyczepić. Miejsce nie marketingowe. Kuchenka mikrofalowa na zapleczu. Kucharze nie korzystają z przypraw Prymatu, umywalka jest nie w łazience a na pięterku, karta dań zbyt długa. No może na pierwszej wizycie MG nie przyczepiłaby się do cen i do obsługi. Ponieważ MG hołduje zasadzie DUŻO, na BOGATO i TŁUSTO to pewnie nie spodobałoby się „jej”, że jest tutaj „w sam raz”, skromnie, tyle ile powinno być, bez mięsa i bardzo dietetycznie. Co by TA kobieta tutaj mogła robić. Na szczęście NIC. Chociaż znając jej tupet i chęć promocji to pewnie znalazłaby sponsora lokalnego, który pomógłby jej wydać cudowną książkę o jej rewolucjach w Polsce po birmańsku.



Jedzenie w tym miejscu to feria smaków, kwintesencja Azji. Samosas, moje ukochane i ulubione jeszcze z czasów pomieszkiwania w Londynie, to „pierożki” wypełnione ziemniakami, groszkiem i innymi warzywami z mocnym zapachem kolendry. Cudnie delikatnie zrobione curry z dyni. Jej kawałki, jakimś cudem, mimo, że dobrze uduszone nie rozpadły się, zachowały konsystencję i kolor. Smak lekko wzmocniony chilli i cytryną. Ostry, ale jednocześnie słodki. Zawsze kojarzyłem guacamole z Ameryką Łacińską. Tutaj co nam podano to istna orgia smaków. Avocado dojrzałe, w dużych kawałkach z mnóstwem czosnku i pomidorów z dodatkiem drobno posiekanej szalotki. Najlepszy do tego był papadam, pokrojony jak podwójnej grubości tagiatelle usmażony na głębokim oleju, oprószony czarnym sezamem. Okryliśmy dodatkowo zwykłą sałatkę ze świeżych warzyw: marchwi, ogórka i cebuli. Całość poszatkowana w milimetrowej grubości słupki. Świeżych, co oznacza, że nie z Holandii. Objawieniem jest obok zwykłego lassi (czyli jogurtu z przyprawami) z bananów, lassi z AVOCADO. Podniecająco aksamitny smak. Ok., może kolor nie jest „marketingowy” (blady i brudny zielony), ale idealnie zbalansowany smak i konsystencja zasługują na to, żeby grzeszyć i opijać się do woli. Okazuje się, że avocado może być lekko słodkie, naturalnie dojrzałe w słońcu i w dodatku puszyste niebiańsko. Chyba po powrocie spróbujemy odtworzyć te smaki.


 
Żeby nie zepsuć takiego miejsca, proponuje w związku z tym nie wpuszczać MG do Birmy. Bo jak TA kobieta tutaj wparuje to spolszczy smaki w taki sposób, że wszystko będzie tak samo nijako smakowało. Wprowadzi jeszcze tutaj do kuchni schabowego, kapustę (mają już podobne kiszone zielone papaje)i będzie serwować to w taki sposób, że będzie to się rozpadać na talerzy tworząc jakąś niekoreśloną breję – po to polska kultura! Co jak się tam martwię MG nie mówi po angielsku. Jakby tu przyjechała, to i tak jej nikt nie zrozumie!

Oczywiście oprócz delektowania się wegetariańskim jedzeniem, dzisiaj „coś” zwiedzaliśmy i to zaczęliśmy ostro. Co mam nadzieję, będzie widać na zdjęciach. Jak tylko nam się uda je „załadować”. Już się zachwycamy miejscami. Może nie mają one rangi tych w Kambodży, czy Tajlandii, ale nie tylko dla zabytków tutaj jesteśmy.

Dzisiaj najbardziej oczarowała nas Shwenandaw Kyanung, przeniesiony w XIX wielu z terenów Pałacu Królewskiego monastyr, cały zbudowany z drewna tekowego. Głęboki brązowy kolor, zapach starego drewna i złote wnętrza uwiodły nas od momentu gdy przekroczyliśmy jego progi. Całe szczęście, że ktoś wpadł na pomysł jego przeniesienia (o tym pisałem wcześniej), bo w czasie II WŚ większość Pałacu została zniszczona, a tak mamy przykład wnętrz prawie całkowicie zachowanych jak w oryginale.


„Wpadliśmy” także na kilka innych monastyrów, które przypadkiem znajdują się 3 minuty od naszego hotelu. Takim sposobem zaczynami cieszyć się też stupami. Jest ich setki. Białe, złote. Małego, większe, czy ogromne. Do wyboru, w zależności od miejsca ich umiejscowienia lub darczyńców. W pobliżu na są tutaj 2 niezwykłe miejsca na terenie których znajduje się kilkaset pagod pod którymi umieszczono ponad 1700 marmurowych stron Tripitaka z komentarzami. 2400 mnichów przez 6 miesięcy jednocześnie czytało teksty w czasie jednego z kongresów buddyjskich. Jedno z tych miejsc w każdej z pagod ma 3 takie tablice w języku birmańskim. Drugie jest bardziej święte, tak jedna pagoda to jedna tablica, ale w języku niezrozumiałym dla Birmańczyków. Oddalone są od siebie pewnie kilkaset metrów tylko. Na terenie tych świątyń zachwyca nie tylko porządek (bo spokoju raczej nie ma) ale także zieleń. Miejsca odpoczynku organizowane są zazwyczaj pod jednym OGROMNYM drzewem, którego korona ma ponad 30 metrów średnicy.


Po południu pojechaliśmy kupić złoto. Nie po to by na nim zarobić w przyszłości, ale żeby „obłożyć” nim Buddę. O tym jutro.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz